sobota, 1 listopada 2014

Batman i Batman Returns, czyli w oczekiwaniu na kolejny odcinek Gotham

Gotham stało się moim ulubionym serialem tej jesieni i wywołało ogromną potrzebę nadrobienia filmów o Batmanie, które wyszły spod ręki Tima Burtona. Bardzo lubię osobliwy styl reżysera i jego niezwykłe poczucie mrocznej estetyki z gracją ocierającej się o kicz, ale jakoś nigdy nie mogłam się zmusić do obejrzenia jego Batmanów. Nie wiem dlaczego, ale nigdy nie czułam potrzeby porównania ich z nolanowskimi Batmanami. Może dlatego, że do tej pory moim jedynym słusznym Batmanem w pakiecie z Alfredem i jedynym słusznym Gotham, było to stworzone przez Nolana. Serial stacji FOX pokazał mi, że może być wiele wizji tego komiksowego świata i wcale nie ma jednej słusznej wersji, chociaż pewnie fani komiksów znienawidzą mnie za to zdanie. Jednak, jakby na to nie patrzeć, filmy Burtona okazały się świetną rozrywką i dały mi nowy wgląd w to jak może wyglądać komiksowe Gotham i o ile przyjemniejszy w odbiorze może być Batman kiedy nie jest cały czas mroczny.


Pierwsza odsłona przygód Batmana w wykonaniu Burtona przedstawia walkę naszego superbohatera z Jokerem, w której twórcy pokazują jak Jack Napier stał się jednym z bardziej niebezpiecznych złoczyńców w Gotham. Jest też wątek romantyczny, bo kimże byłby superbohater bez pięknej kobiety u swego boku, którą mógłby potem w kulminacyjnym momencie filmu uratować. W drugiej zaś części twórcy zdecydowali się na wykorzystanie aż dwóch złych charakterów z uniwersum Batmana. Swoją karierę w polityce chce rozpocząć niejaki Oswald Cobblepot, a po ulicach Gotham szwenda się Kobieta Kot, która zaczyna pokazywać pazurki. Idąc za najstarszą zasadą kręcenia filmów o superbohaterach i za przykładem pierwszego Batmana i tu twórcy nie omieszkali zaserwować wątku romantycznego, który dla mnie jest jedną wielką zagadką. Z jednej strony pasuje do filmu jak pięść do nosa, a z drugiej strony jest idealnym dopełnieniem całości tej przedziwnej historii. Tak czy siak, przyjemnie się go śledziło.



Burton zdążył przyzwyczaić fanów do swego przedziwnego stylu i wydaje się, że o ile starał się nie przesadzać zbytnio w Batmanie, to w Batman Returns pozwolił wodzom fantazji pomknąć w przestworza. Dlatego Batman jest filmem bardziej mrocznym i spokojnym, zaś Batman Returns to taki swoisty pokaz fajerwerków w wykonaniu Burtona, ale nie oznacza to, że któryś z filmów jest przez to gorszy. Wręcz przeciwnie, oba mają swój klimat i oba dostarczają podobnej dawki radości podczas oglądania. Trzeba się tylko przyzwyczaić, że przy Batman Returns więcej razy będzie się tracić panowanie nad żuchwą i z niedowierzaniem patrzeć na przeciwne obrazy, które wytworzyły się w głowie reżysera i którymi ten nie zawahał się podzielić z widzami. Biorąc pod uwagę środki jakimi dysponowała wtedy technika, która nie pozwalała na takie efekty jakie mógł w swoich filmach wykorzystać Nolan, to owe obrazy wypadały raz lepiej, a raz gorzej. Mnie zaś podczas seansu obu filmów nie opuszczała myśl, że chętnie zobaczyłabym te filmy nakręcone z użyciem efektów specjalnych jakimi teraz mogą pochwalić się twórcy filmów. Z drugiej strony, obawiam się, że wtedy burtonowskie Batmany straciłyby ten osobliwy klimat, który jakby nie było w dużej mierze składa się na ten przedziwnie bardzo dobry efekt końcowy.



Dużym plusem burtonowskich Batmanów jest aktorstwo. Michael Keaton jako Batman bardzo mi się spodobał. Przede wszystkim jego kreacja jest świetną przeciwwagą dla kreacji jaką stworzył u Nolana Christian Bale. Nie zrozumcie mnie źle, ja bardzo lubię Bale'a jako Bruce'a Wayne'a, ale dużo bardziej podoba mi się Batman jakiego zaserwował widzom Burton. U Burtona Bruce jest uroczym ekscentrykiem, który dopiero kiedy przywdziewa swój strój nietoperza (wyglądający do bólu tandetnie) uwalnia swoją mroczną stronę i przykleja do twarzy poważną minę. Zaś Michael Keaton w tej roli sprawdza się idealnie. Oczywiście jak przystało na filmy o superbohaterach, najciekawszymi postaciami są oczywiście „ci źli”. Batmana kradnie nie kto inny jak Jack Nicholson w roli Jokera. Aktor daje popis swoich umiejętności aktorskich, a do tego w każdej scenie widać, że Nicholson świetnie się bawi grając Jokera. W tym przypadku sprawdza się zasada, że im dziwniej tym lepiej. Całego efektu dopełniają zaś charakterystyczny makijaż i niezwykle twarzowy fioletowy garnitur. Drugi film kradną po połowie Danny DeVito jako Pingwin i Michelle Pfeiffer jako Kobieta Kot. Nie wiem czy wolno mi tak napisać, ale Pingwin w wykonaniu DeVito jest odrażający i na swój przedziwny sposób sympatyczny (chociaż jego erotomania jest średnio sympatyczna). Aktor gra świetnie i szczerze mówiąc nie wiem co mogę o jego występie napisać, biorąc pod uwagę że dawno nie widziałam postaci na ekranie aż tak dziwacznej jak burtonowski Pingwin. Mam tylko nadzieję, że twórcy Gotham nie będą chcieli pójść w ślady Burtona i nie ubiorą biednego Robina Lord Taylora w podobnie twarzową piżamkę. Wracając jednak do filmowych złych to Kobieta Kot w wykonaniu Michelle Pfeiffer jest niesamowita i nawet ten okropny, połyskujący strój nie psuje całego efektu. Chociaż jeżeli mam być szczera, to Selina Kyle jest dużo ciekawszą postacią bez owego stroju niż w nim. Panowie zapewne się ze mną nie zgodzą, ale trudno.



Batman i Batman Returns okazały się bardzo przyjemnymi filmami. Fani Burtona na pewno docenią ten niezwykły, trochę kiczowaty klimat tych filmów oraz genialną muzykę Elfmana. Muszę też przyznać, że scenariuszowo to są bardzo przyzwoite filmy, które mimo na dzisiejsze czasy kiepskich efektów specjalnych, nadal mogą przynieść wiele frajdy widzowi. Bo przecież filmy ogląda się zazwyczaj dla historii, a nie dla efektów specjalnych, albo jeszcze dla dobrego aktorstwa, a tego w burtonowskich Batmanach nie brakuje.  

11 komentarzy:

  1. Ech widziałam te filmy za dzieciaka, a kreacja Nicholsona to dla mnie wciąż miód i orzeszki;). Scena, w której Joker chodzi z magnetofonem i maluje sprayem po obrazach jest jedną z moich ulubionych.

    Ps. Będziesz też pisać o dwóch kolejnych częściach?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och ta scena jest świetna! Prawie się popłakałam przy niej ze śmiechu ;)

      Przez kolejne części masz na myśli "Batman Forever" i "Batman i Robin"? Bo ja w temacie Batmanów czy tych komiksowych czy filmowych jestem ogromnym laikiem ;)

      Usuń
    2. Tak, dokładnie te. Co prawda nie zostawiono po tych częściach suchej nitki, ale możesz spodoba Ci się styl z Forever :d

      Usuń
    3. Czyli trafiłam ;) Znajomy bardzo odradzał mi oglądanie tych części, ale pewnie je obejrzę, żeby sprawdzić czemu niby są takie złe. "Batmana i Robina" kojarzę, że kiedyś oglądałam w telewizji, ale "Forever" bankowo nie widziałam. Jak obejrzę to notka o tych Batmanach na pewno będzie ;)

      Usuń
  2. Batman... pamiętam, jak oglądałam ten film z moimi braćmi. Naprawdę dobry film, chociaż zbyt dużo już nie pamiętam...
    Pozdrawiam, Shelf-of-Books :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Batmany Burtona widziałam, podobnie jak Suzarro, jeszcze w dzieciństwie, Byłam nimi wtedy zachwycona :) Do dziś je bardzo lubię, mają swój cudowny klimat. Lubię też wizję Nolana. Nigdy mi nawet do głowy nie przyszło, by te filmy porównywać :)
    Wszędzie czytam same dobre recenzje o Gotham. Mimo, że jestem mało serialowa, to chyba się skuszę i go zacznę go oglądać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja zawsze trafiałam na te filmy w telewizji i widziałam je we mniejszych lub większych fragmentach, więc w końcu postanowiłam je obejrzeć w całości i nie żałuję ;)
      W "Gotham" się bardzo wkręciłam, więc moja opinia chyba staje się powoli mało obiektywna i jestem w stanie wybaczyć wiele temu serialowi, ale mimo to, albo przede wszystkim dlatego, bardzo polecam ten serial ;)

      Usuń
  4. "Batmany" Burtona mają w sobie coś takiego, co sprawia, że naprawdę dobrze się je ogląda i nie można ich właściwie porównać z nolanowskimi. Klimat, rzeczywiście nieco kiczowaty i mroczny, ale także wspaniała ścieżka dźwiękowa i sprawna gra aktorska. Zainteresowałaś mnie serialem "Gotham" i chyba po niego wkrótce sięgnę :)

    Nominowałam Cię do Liebster Blog Award i zachęcam do odpowiedzi na 11 pytań, które umieściłam na moim blogu. http://refleksjefilmowo-ksiazkowe.blogspot.com/2014/11/liebster-blog-award.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nolanowskie "Batmany" były jedynymi jakie do tej pory znałam (plus widziałam kreskówki), dlatego to moje małe porównanie ;)

      Bardzo dziękuję za nominację :) Postaram się jutro odpowiedzieć na Twoje pytania.

      Usuń
  5. Jestem zakochana w Batmanach Burtona i nic na to nie poradzę - zdecydowanie wolę je od Nolanowskich. Efekty specjalne nie przeszkadzają mi, gdy oglądam starsze wersje, ponieważ ostatnio kręcone filmy starają się zasłonić nędzną fabułę niesamowitymi wybuchami i scenami akcji. Michael Keaton jest moim ulubionym Batmanem, zaś Michelle Pfeiffer jedyną słuszną Catwoman :) Burton jako reżyser ma (a raczej "miał") ten specyficzny klimat: mroczny lecz lekko groteskowy, który czyni każdą produkcję unikalną. Do tego muzykę (arcydzieło) do "Batmana" tworzył Elfman - bez niej nie byłoby filmu:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie przy starszych filmach z efektami specjalnymi jest tak, że mój mózg potrzebuje paru minut żeby się przestawić i nie oczekiwać fajerwerków ;) Jednak to co napisałaś, że ostatnio filmowcy genialnymi efektami specjalnymi próbują ukryć nędzną fabułę, to strasznie mnie ostatnio złości. Niby wszystko piękne i takie wow, a sensownej, wciągającej akcji brak...
      Muzyka (ta skomponowana przez Elfmana i piosenki Prince'a) w "Batmanach" Burtona jest świetna i idealnie dopełnia ten trochę kiczowaty, niepowtarzalny klimat ;)

      Usuń