niedziela, 4 stycznia 2015

Love, Rosie, czyli czy to jest przyjaźń czy to jest kochanie

Moja grudniowa seria niefortunnych zdarzeń sprawiła, że całkowicie straciłam motywację do pisania bloga. Po pewnym wydarzeniu, które miało być takim cudownym doświadczeniem, a okazało się ogromnym rozczarowaniem, blogowanie stało się czymś, co zaczęłam omijać szerokim łukiem. Po prostu przestało przynosić mi radochę, czy to pisanie bloga, czy też czytanie innych blogów i komentowanie. Szczerze mówiąc miałam ochotę wykasować bloga i dać sobie z tym wszystkim spokój. Mądra osoba zadała mi wtedy bardzo proste pytanie. „Czy po takim czasie pisania nie byłoby Ci żal skasować bloga?”. Cóż, odpowiedź okazała się jeszcze prostsza. Dlatego przełamując moje lęki i obawy oraz przezwyciężając moją obecną niechęć do blogowania, postanowiłam napisać kolejny wpis, pierwszy w tym roku (roku, który mam nadzieję okaże się dużo lepszy, niż na razie się zapowiada). Kończąc więc moje wywnętrznianie się, za które najmocniej przepraszam, postaram się w dalszej części tego jakże wątpliwej jakości wpisu, napisać kilka sensownych zdań na temat filmu Love, Rosie, który trafił na moją listę filmów „na poprawę humoru”.

Film Christiana Dittera opowiada o dwójce przyjaciół, którzy znają się od dziecka i których spokojnie można by określić mianem papużek nierozłączek. Rosie i Alex, bo o nich mowa, wiedzą o sobie wszystko, a raczej prawie wszystko, bo jak można się domyśleć nie mają zielonego pojęcia, że są dla siebie stworzeni. Owa niewiedza przysporzy im wielu zawodów miłosnych i od groma problemów, których mogliby uniknąć gdyby wcześniej wiedzieli o swoich uczuciach do siebie nawzajem.

Love, Rosie jest oparte na powieści Cecelii Ahern pt: Where Rainbows End (lub jak wolą Amerykanie Love, Rosie). Przed seansem próbowałam przeczytać książkę, ale po prostu nie dałam rady. Powieść Ahern napisana jest w formie epistolarnej, a raczej w formie nieformalnych e-maili, których czytanie było dla mnie istną torturą. To już moje drugie podejście do twórczości Ahern, które zakończyło się fiaskiem. Poprzednio próbowałam przeczytać P.S. Kocham Cię i dałam sobie spokój po kilkudziesięciu stronach. W tamtym przypadku, obejrzenie filmu też okazało się dla mnie rzeczą nie do wykonania. Dlaczego więc wybrałam się na film, który powstał na podstawie książki, która mi się nie spodobała? Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że nie żałuję, że poszłam do kina na ten film, a jak się po seansie dowiedziałam, w filmie dużo rzeczy zmieniono i „w książce było zupełnie inaczej”.



Love, Rosie to przede wszystkim zabawne romansidło, które bardzo przyjemnie się ogląda. Od pierwszych scen czułam ogromną sympatię do bohaterów i jak nie trudno się domyśleć, od początku im kibicowałam. Ogromnym plusem filmu jest strona komediowa, gorzej poszło z tymi scenami, gdzie widz powinien uronić jakąś łezkę, może dlatego że sami twórcy podeszli do tego filmu pt: „lekko i przyjemnie”. Trochę brakowało mi w tym filmie sceny, przy której siedziałabym i cichutko chlipała (są sceny, które miały potencjał, ale czegoś w nich zabrakło). Z kolei komediowe sceny wypadły świetnie, a przy okazji pokazywały że te wydumane w większości zbiegi okoliczności, które oddalały od siebie bohaterów, były przez nich traktowane nie na poważnie i widz też powinien je oglądać z dużym dystansem.

Na plus należałoby zaliczyć świetnie dobraną muzykę. Soundtrack do Love, Rosie jest po prostu strzałem w dziesiątkę, a do tego dodaje kolejnych akcentów humorystycznych. Co do aktorstwa, to Lily Collins i Sam Claflin grają dobrze i na ekranie wypadają niezwykle sympatycznie. Mam jednak jedno, ogromne zastrzeżenie co do ich wyglądu. Czy naprawdę nikt nie zorientował się, że na przestrzeni tych kilkunastu lat, Alex i Rosie zmienili nie tylko fryzury i styl ubierania się? Najwidoczniej nikt z twórców się tym zbytnio nie przejął i w rezultacie trzydziestoletni Alex i Rosie wyglądają tak jak nastoletni Alex i Rosie. Szczególnie bawiło mnie to w scenach, kiedy pokazywano Rosie i jej nastoletnią córkę, bo między aktorkami widać różnicę kilku lat, a nie kilkunastu z akcentem na około 18 lat.



Jeżeli więc macie ochotę obejrzeć przyjemną komedię romantyczną, w której dużo się dzieje i bohaterowie są na tyle sympatyczni, że przez większą część filmu chęć zdzielenia ich po głowach patelnią jest znikoma, to Love, Rosie może się okazać i dla Was strzałem w dziesiątkę. Cóż, ja na pewno jeszcze raz obejrzę ten film, bo miło by było go teraz obejrzeć bez komentarza elokwentnych trzynastolatek, które tak umilały mi swoimi spostrzeżeniami połowę seansu. A tak odkładając na bok bycie wredną, to przyznaję bez bicia, że Love, Rosie będzie moim nowym poprawiaczem humoru, gdy tylko ukaże się na DVD i wyląduje na mojej półce.


9 komentarzy:

  1. Myślę, że większość osób piszących bloga (w tym ja) ma czasem ochotę go usunąć i dać sobie spokój. Jednak im więcej się w to wkłada wysiłku i czasu, to tym trudniej rzucić to wszystko w cholerę. :P Ale dobrze, że wróciłaś. :) Co do filmu, ostatnio oglądam komedie romantyczne na przemian z westernami z Clintem Eastwoodem więc może się skuszę. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, miło wiedzieć, że nie tylko ja mam czasami dość blogowania :)
      Wow, to taka całkiem ciekawa mieszanka :) Ech, w swoim życiu widziałam tylko kilka westernów, bo jakoś mi zawsze było nie po drodze z tym gatunkiem filmowym. A polecasz jakiś western z Eastwoodem szczególnie? Bo chętnie bym jakiś obejrzała ;)

      Usuń
    2. Polecam szczególnie "Za Garść dolarów" i niekoniecznie western, (ale z Eastwoodem) genialny film -"Oszukany". Po prostu kopara mi opadła. :o

      Usuń
    3. Dzięki, zapisałam sobie te tytuły :) Szczególnie "Oszukany" mnie zaintrygował po przeczytaniu opisu fabuły. Widziałam "Oszukaną" w reżyserii Eastwooda, teraz czas na "Oszukanego" z Eastwoodem ;)

      Usuń
  2. Ja też nie raz rzucała pisanie bloga. W 2014 nawet kilka razy, bo życie poza kulturalne nie zawsze było takie, jakbym chciała. Cieszę się, że przestałaś pisać :)
    A co do Love, Rosie - mam nawet tę książkę w domu, ale jakoś nie mogę jej ściągnąć z półki i zacząć czytać. Ale film chętnie obejrzę, bo lubię historie na poprawę humoru.

    Pozdrawiam noworocznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki ;)
      Książki nie dałam rady przeczytać, ale może akurat Tobie przypadnie do gustu, mojej przyjaciółce z kolei bardzo się podobała, zaś film podobał nam się obu.

      Wzajemnie, wszystkiego najlepszego w Nowym Roku :)

      Usuń
    2. Dzięki :)
      Pewnie kiedyś na pewno się skuszę i przeczytam. Lubię Lily Collins, więc szybciej zobaczę film ;)

      Usuń
  3. Oj ja też ostatnio przeżywam zniechęcenie do blogowania i blogosfery. Można wiedzieć jakie wydarzenie zniechęciło Ciebie?

    Mi pomogła czystka na bloglovin, czyli pousuwałam z obserwowanych blogi, bez których mogę żyć, albo których opinie bardzo rzadko są zgodne z moimi (albo wręcz odwrotne), albo takie, gdzie autorzy blogów nie rozmawiają z czytelnikami. Bo ja strasznie lubię gadać i dyskutować i jak kilka razy zostawiłam dłuuuuugi komentarz, na którym się namyślałam, a zostałam olana to po co mam pchać się tam, gdzie mnie nie chcą?

    W moim przypadku najgorsze jest to, że wchodzę na ten cholerny bloglovin i widzę kilkanaście wpisów o tym samym filmie/serialu/książce i wygląda to mniej więcej tak - najbardziej popularny bloger dodaje wpis, a reszta mniejszych pisze swoje w bardzo podobnym guście. Po co mi to czytać?
    Wolę jak ktoś pisze rzadziej, ale z serduchem i sympatią do czytelników. Nie ważne czy jest ich 5, 30, czy kilka tysięcy.

    Sorry, że się tak rozpisałam, ale piszę notkę na ten temat i wpadłam w wir pisania :D

    Na Love, Rosie czekam od dawna i poczekam jednak do wydania DVD, bo do kina chyba już na ten film nie pójdę. Najpierw trzeba nadrobić Hobbita, do którego też mi nie prędko, bo za dużo się naczytałam na jego temat.

    Pozdrowionka :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wolałabym nie pisać jakie wydarzenie mnie zniechęciło, bo nie chciałabym urazić organizatora, a także nie chciałabym spotkać się z jakimś atakiem ze strony uczestników. Może niektórzy się dobrze bawili, ale dla mnie to było ogromne rozczarowanie, albo po prostu miałam zbyt duże oczekiwania...

      Och mnie też bardzo boli to, jak zostawiam komentarz nad którym naprawdę sporo myślę i pisanie go sprawia mi dużo radochy, a autor bloga po prostu olewa moją wypowiedź i nie ma ochoty odpowiedzieć na nią choćby jednym zdaniem.

      Popularne blogi są bardzo opiniotwórcze. Ja zrobiłam duży błąd, że przeczytałam różne opinie przed seansem Hobbita, a potem w kinie siedziałam i zastanawiałam się, dlaczego ludzie czepiali się tego, bądź tamtego, a ja nie widziałam powodu żeby się tego czepiać. Dlatego żeby napisać coś o Hobbicie odczekałam sobie ponad tydzień, żeby wyrzucić obce uwagi i dojść do tego, co ja tak naprawdę o tym wszystkim myślę.

      Och notkę na ten temat bardzo chętnie przeczytam, bo chyba mamy podobne przemyślenia w tym temacie ;)

      Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawić na Hobbicie i nie przejmuj się uwagami innych pod adresem tego filmu, po co psuć sobie nerwy ;)

      Usuń