Pozostając jeszcze na jeden wpis w klimatach komiksowych, postanowiłam napisać notkę o Arrow. W zeszłym tygodniu skończył się trzeci sezon tej jakże ambitnej produkcji i stwierdziłam, że to dobry moment by napisać o kilku uwagach jakie wpadły mi do głowy podczas oglądania serialu. A raczej jest ich więcej niż kilka, bo Arrow to dla mnie ten serial, który mnie bawi i przynosi ogrom rozrywki, ale w równym albo większym stopniu przyprawia o ból głowy i zgrzytanie zębami, gdy muszę być świadkiem ogromnej nieporadności scenarzystów. Serio, Arrow to jeden z tych seriali, przy którym facepalm nabiera nowego znaczenia, a raczej traktowanie go dosłownie nabiera nowego znaczenia. Bo ilość razy jaką podczas jednego odcinka trzeba by było bić się w czoło zbliża się do niebezpiecznej ilości, po której na pewno na czole zagościłby guz. Jednak ten brak logiki i absurdalna ilość absurdów nie przeszkadzała mi w radosnym obejrzeniu trzech sezonów Arrowa i paradoksalnie przyniosła mi naprawdę sporą ilość frajdy.
Nie wiem czy sensownie jest streszczać fabułę tego serialu, ale postaram się zrobić to szybko i bezboleśnie, a przynajmniej mam taką nadzieję. Otóż pewnego dnia Oliver Queen wraz ze swoim ojcem i dziewczyną (a tak w praktyce to siostrą swojej dziewczyny…) płyną sobie w rejs, ale jest sztorm, jacht ulega zniszczeniu, ojciec Olivera ginie, dziewczyna też, a Oliver trafia na bezludną wyspę (potem oczywiście okaże się, że nie jest ona tak do końca bezludna…). Po spędzeniu pięciu lat na owej wyspie, Oliver zostaje odnaleziony i wraca do domu, do Starling City. Mężczyzna nie jest jednak tą samą osobą co pięć lat temu. Przed śmiercią, ojciec dał Oliverowi notatnik z nazwiskami osób, które działają na niekorzyść Starling City. Oliver postanawia wyplenić zarazę ze swojego miasta, w ten sposób honorując śmierć swojego ojca. Pod osłoną nocy, przyodziany w zielony kaptur, mężczyzna biega z łukiem i strzałami skreślając kolejne nazwiska z listy swojego ojca.
Zacznijmy od tego, że Oliver to jeden wielki kłamca, a przynajmniej tak go malują scenarzyści. Średnio po każdych kolejnych dziesięciu odcinkach okazuje się, że na wyspie byli tacy, a nie inni ludzie, że ta osoba nie zginęła, a tamta jednak tak. Scenarzyści znaleźli świetny sposób na zabawę z widzami. Otóż Oliver nie lubi mówić o wydarzeniach na „wyspie” i nawet jego najbliżsi przyjaciele nie dowiadują się, co się działo z Oliverem przez te pięć lat. Ogólnie kolejne informacje wypływają, kiedy scenarzyści potrzebują czymś widzów zaskoczyć, albo zesłać na Starling City nowe zagrożenie. Bo przecież jak ktoś napada z przytupem na miasto Olivera Queena i gości w serialu dłużej niż na dwa odcinki, to na pewno podczas pięciu lat na „bezludnej wyspie” spotkał Olivera i miał z nim jakiś zatarg. Ten schemat fabularny jest tak irytujący, że aż śmieszny. Bo jeżeli tego nie wiecie, albo nie przeszło Wam to przez myśl podczas oglądania Arrow, to bardzo ładnie wszyscy wrogowie czy też znajomi pojawiają się w Starling City w kolejności chronologicznej, tak jak ich Oliver spotykał podczas tych pięciu lat na owej wyspie. To takie niezwykle wygodne, że w pierwszym sezonie Oliver mierzy się z demonami przeszłości z pierwszego roku pobytu na wyspie, w drugim sezonie z drugiego roku, a w trzecim sezonie – niespodzianka z trzeciego roku. Nie ma to jak „sprytne” odsłanianie kolejnych wydarzeń z przeszłości i wplatanie ich do wydarzeń teraźniejszych. Tak więc mogę gdybać, a raczej mieć stuprocentową pewność, że w czwartym sezonie dowiemy się co Oliver robił podczas czwartego roku swojej nieobecności. I wszystko składa się w jedną, ładną całość. Scenarzyści udają, że mają w zanadrzu ciekawe karty (wszak nie wiemy, i my i przyjaciele Olivera, o owych dwóch latach tułaczki, które pozostały przed nami nieodkryte), do tego w odcinki można ładnie wplatać kolejne retrospekcje, a z każdym sezonem można zmieniać intro odcinków (bo intro w tym serialu jest niezwykle ważne, mówi widzowi na jakim etapie bycia Oliverem Queenem jest Oliver Queen).
Czego nie można odmówić Arrow to fajny klimat. Jest trochę komiksowo, powiedziałabym że mocno kiczowato, a do tego retrospekcje są takie trochę w klimacie filmów akcji z lat osiemdziesiątych, przynajmniej te retrospekcje z dwóch pierwszych sezonów. Do tego na ten niepowtarzalny klimat składają się również kiepskie efekty specjalne (widać, że budżet serialu nie pozwala na zbyt dużo fajerwerków), stylowe kostiumy i peruki, oraz ten cudowny PowerPointowy efekt dźwiękowy, kiedy zaczynają się i kończą retrospekcje. Mimo, że to momentami bardzo źle wygląda to mi się to podoba, a przynajmniej traktuję to jako nieodłączną część serialu i uważam, że gdyby zabrakło tych elementów to Arrow nie byłby tak dobrym serialem. Przede wszystkim dlatego, że Arrow się nimi zgrabnie bawi i nie traktuje do końca na poważnie. Do tego Arrow wygrywa poczuciem humoru. Ten serial tak ładnie wkłada w usta bohaterów kwestie, które widzowie czasami dla żartu rzucają podczas oglądania serialu, albo po prostu jakaś osoba sprawnie monitoruje tumblr w poszukiwaniu onelinerów. Tak czy siak, gagi w Arrow wychodzą znakomicie.
Zajmijmy się jednak od postaci Olivera Queena. Przez te trzy sezony Oliver przechodzi ogromną przemianę wewnętrzną. Z playboya i bogatego młodzieńca zmienia się w maszynę do zabijania (no może trochę przesadzam z tą maszyną do zabijania, ale chłopak nauczył się porządnie bić i bardzo dobrze strzelać z łuku, szczególnie do ludzi). Żeby ową przemianę zakomunikować widzowi jeszcze bardziej twórcy serialu postanowili zafundować Oliverowi również przemianę zewnętrzną. Tak więc, w teraźniejszości Oliver ma krótko obstrzyżone włosy i chodzi w dopasowanych, stylowych ciuchach, tak by Stephen Amell mógł się pochwalić swoją muskulaturą. Żeby zaś widz myślał, że Oliver w retrospekcjach był młodszy (przecież 5 lat dla dwudziestokilkuletniego faceta robi duuużą różnicę), to Stephen Amell chodzi z jasnożółtym mopem na głowie, a muskulaturę chowa pod za dużą o dwa rozmiary koszulą (ogólnie lubi za duże rzeczy, bo czapka jaką nosi w trzecim sezonie woła o pomstę do nieba). Na szczęście scenarzyści stwierdzili, że Oliver to bohater, który przez ten cały czas wie że dbanie o kręgosłup jest ważne, więc chodzi jakby połknął kij. Do tego często łapią go skurcze szyi, więc jak mówi do osób niższych od siebie to patrzy ponad czubki ich głów, żeby nie jeszcze bardziej jej nie przeciążać. Ogólnie nie chcę być niemiła, ale Stephen Amell nie jest bardzo dobrym aktorem i to widać, szczególnie w pierwszym sezonie. Potem widz po prostu przyzwyczaja się, że Oliver jest taki, a nie inny i po prostu traktuje te niektóre niedociągnięcia aktorskie, jako części charakteru czy sposobu bycia postaci.
Jakby chciał się tak czepiać dalej, to wiele postaci jest źle zagranych, ale akurat w tym serialu mi to zupełnie nie przeszkadza. Według mnie aktorsko wyróżniają się Emily Bett Rickards w roli Felicity i John Barrowman jako Malcolm Merlyn, czyli ten etatowy zły i czołowy psychopata tego serialu. Zresztą czasami wydaje mi się, że Barrowman odczuwa jakąś niezdrową satysfakcję z tego że gra w takim, a nie innym serialu i przez to może często przerysowywać swoją postać, a nawet jest to wręcz wskazane. Za to Felicity to jedna z moich ulubionych serialowych bohaterek jakie kiedykolwiek zagościły na srebrnym ekranie. To dziewczyna mądra (jest geniuszem komputerowym), nieustraszona, ciekawska, a do tego jest śliczna, całkiem fajnie się ubiera, a żeby podkreślić, że jest komputerowym geekiem, to twórcy serialu każą jej nosić okulary i spinać włosy w kucyk. Co w przedziwny sposób dodaje jej uroku. Do tego Felicity zawsze znajdzie ciętą ripostę, często najpierw coś powie, a potem pomyśli (co potem powoduje u niej słowotok i dalsze pogrążanie się), a przy okazji nie kryje tego, że lubi patrzeć na gołą klatę Olivera. Czyli ogólnie kradnie wszystkim show. No bo jak jej nie lubić? Po prostu się nie da.
Oprócz sympatycznych postaci i ciekawych psychopatycznych postaci, Arrow posiada także postaci do bólu irytujące. Co jest przykre obie te postaci, to postaci kobiece. Laurel Lance grana przez Katie Cassidy, to ten typ bohaterki, która pozjadała wszystkie rozumy i zupełnie nie uczy się na swoich błędach. Do tego jest uparta jak osioł i jak już wspomniałam zjadła wszystkie rozumy, więc wszystko wie najlepiej. Z postacią Laurel o tytuł najbardziej irytującej postaci walczy Thea, w którą wciela się Willa Holland. Przez pierwsze dwa sezony scenarzyści ewidentnie nie wiedzą co chcą zrobić z Theą, zresztą jako taki pomysł na nią mają w drugiej połowie trzeciego sezonu. Mimo to, siostra Olivera jest strasznie denerwującą postacią, która zachowuje się w większości scen jak pięciolatka.
Na koniec muszę przyznać, że w ilości absurdów i głupot w trzecim sezonie twórcy serialu na pewno pobili jakiś rekord. Ale nie będę nic więcej pisać, bo ten wpis do tej pory obył się bez większych spoilerów, więc niech tak pozostanie. Nie będę Was zachęcać do oglądania Arrow bo chyba nie ma sensu. Jak jesteście ciekawi to sprawdźcie z czym to się je i czy akurat Wam to przypasuje. Zaś do tych co oglądają serial mam pytanie: Co sądzicie o jednej z końcowych scen finałowego odcinka trzeciego sezonu (tej z Malcolmem)? Bo jak dla mnie to był jedyny ciekawy akcent tego sezonu zwiastujący dość interesujące możliwości w kolejnym sezonie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz