wtorek, 1 grudnia 2015

The Longest Ride, czyli Sparks tym razem z tarczą

Chyba nie będzie wielkim przekłamaniem jeśli napiszę, że powieści Nicholasa Sparksa są jednymi z częściej ekranizowanych książek w ogóle. Średnio co roku gościmy na ekranach kin film, który powstał na podstawie prozy tego pana. To dość zadziwiające biorąc pod uwagę, że książki Sparksa, a co za tym idzie również i ich ekranizacje, opierają się na jednym i tym samym schemacie. Mamy więc podobny przebieg akcji, bardzo zbliżone punkty zwrotne w fabule, które znajdują się w miarę w tym samym czasie co w innych historiach, jedynie imiona i zawody bohaterów się zmieniają. Tak więc co roku dostajemy jeden film z gatunku „Sparksowe romansidła” i zapewne przez dłuższy czas się to nie zmieni. Dlaczego? Bo jak widać cały czas jest zapotrzebowanie na tego typu filmy, czyli na takie proste historie miłosne, które potrafią w ciągu seansu rozśmieszyć widza, by potem wycisnąć z jego oczu kilka łez. The Longest Ride nie jest w tym przypadku wyjątkiem od tej reguły.

Historia jest dość prosta. Mamy dwójkę młodych ludzi, którzy są od siebie bardzo różni, ale mimo to, w dość krótkim czasie połączy ich silne uczucie. Żeby nie było tak łatwo i przyjemnie, w końcu owe różnice dochodzą do głosu i mieszają w życiu naszej zakochanej pary (ale niespodziewany zwrot akcji...). W międzyczasie losy tej dwójki splatają się z losem starszego mężczyzny, który opowiada im o swoich perypetiach życiowych i co najważniejsze w tej historii, o Ruth, która była miłością jego życia. 

Nauczyłam się już, że do filmów na podstawie prozy Sparksa należy zawsze podchodzić z dystansem. Niestety mimo stosowania w kółko tego samego schematu przebiegu fabuły, nie wszystkie ekranizacje czy też adaptacje można określić mianem dobrych. Dlatego nie miałam żadnych oczekiwań wobec The Longest Ride. I pewnie dlatego, film ten tak pozytywnie mnie zaskoczył. Spodziewałam się obrazu na poziomie The Best of Me, czyli takiego przeciętniaka, a dostałam w miarę wciągającą historię, ciekawych bohaterów i nawet kilka mało kiczowatych, wzruszających scen. Tym sposobem The Longest Ride postawiłabym w moim rankingu „Sparksowych romansideł” obok The Safe Haven, do którego od czasu do czasu lubię wracać, gdy mam ochotę na coś „odmóżdżającego”, ale nadal w miarę dobrego.



Akcja The Longest Ride toczy się w dwóch płaszczyznach czasowych. Na pierwszym, teraźniejszym planie mamy historię naszej dwójki młodych bohaterów: Sophii i Luke'a, a na drugim planie historię, którą opowiada Ira, czyli ów wcześniej wspomniany starszy pan. Nie wiem czy zamierzenie czy nie, ale snuta przez Irę opowieść jest dużo ciekawsza, albo tylko w moim odczuciu wypada po prostu lepiej. Historia Iry i Ruth sięga czasów II wojny światowej, pokazuje jak to okropne wydarzenie w historii ludzkości najpierw połączyło tych dwoje, by potem za wszelką cenę próbowało ich rozdzielić. Bohaterowie uczą się pokory, uczą się być ze sobą, ale też wiedzą, że czasami lepiej jest ustąpić i po prostu żyć. Wypadałoby jeszcze podkreślić, że scenografie i kostiumy do tej części filmu były wykonane z dbałością o detale i mogą cieszyć oko. Co do drugiej historii, to mamy dziewczynę zafascynowaną sztuką i chłopaka mieszkającego na ranczu, który startuje w konkursach ujeżdżania byków na rodeo. Jak widać różnice się przyciągają, ale też i w którymś momencie jednak dzielą. Trzeba podkreślić, że te dwie opowieści całkiem ładnie się ze sobą łączą, a przynajmniej twórcy filmu postarali się by w większości przejść tak było. 



Pod względem aktorskim The Longest Ride wypada całkiem nieźle. Na wyróżnienie zasługuje przede wszystkim Oona Chaplin, która wcielała się w postać Ruth. Bohaterka ta w jej wykonaniu była zabawna, pełna energii i dodawała wielu scenom kolorytu. Alan Alda jako Ira, również spisał się świetnie, chociaż i Jack Huston grający młodego Irę też nie był dużo gorszy. Co się zaś tyczy Britt Robertson i Scotta Eastwooda wcielających się w głównych bohaterów, to i im również nie można niczego zarzucić. Może nie błyszczeli, ale całkiem dobrze udźwignęli powierzone im zadanie. 

The Longest Ride nie jest najlepszym „Sparksowym romansidłem”, ale spokojnie lokuje się gdzieś w czołówce. To przyjemny film, który potrafi nastroić widza optymistycznie do życia, a przynajmniej potrafi poprawić mu humor. Jeżeli więc macie ochotę na mało wymagający film, który dobrze się ogląda, to myślę że możecie spokojnie sięgnąć po The Longest Ride. Jeżeli o mnie chodzi, to ja zapewne będę do niego wracać, bo lubię wracać do tego typu niezłych romantycznych filmów.


4 komentarze:

  1. Co do historii na dwóch płaszczyznach w pełni się zgadzam z tym, że opowieść Iry jest znacznie ciekawsza. Oglądając, nie mogłam doczekać się kolejnego listu i powrotu do przeszłości, czyli historii z Ruth. Ich części doprowadzały mnie do potoku łez, natomiast S&L zeszli na drugi plan i stali się dodatkiem. Osobiście nie lubię Britt Robertson - denerwuje mnie na ekranie, choć w Najdłuższej podróży nie była taka zła, a młody Eastwood czarował uśmiechem. Końcówka mi się bardzo podobała. Film określiłabym mianem "niezły", a może nawet "dobry" ze względu na Irę i Ruth. Nie wydaję mi się, żebym do niego wróciła, ale nadawał się na wakacyjny, samotny wieczór. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też nie przepadam za Britt Robertson, bo odnoszę wrażenie, że wszystkie swoje bohaterki gra tak samo...

      Usuń
  2. The Safe Haven - też lubię to tego filmu wracać. I to jest jedyny film na podstawie prozy Sparksa, który widziałam :)
    The Longest Ride - bardzo mi pasuje jako odmóżdżacz, więc jak tylko nazbiera mi się dużo prasowania, to chętnie go włączę. Takie filmy najlepiej ogląda się przy prasowaniu ;P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja stety albo niestety widziałam chyba zdecydowaną większość filmów, które powstały na podstawie książek Sparksa. Najbardziej podobało mi się właśnie The Safe Haven i oczywiście The Notebook, który polecam ;) Też będzie dobry do prasowania :)

      Usuń