Tak jak wszyscy ostatnio wybrałam się do kina żeby przekonać
się na własnej skórze czy pan Nolan i spółka podołali i zakończenie trylogii o
Batmanie trzyma wcześniej wyznaczony przez The Dark Knight poziom, czy też The
Dark Knight Rises to film, który tych wysokich oczekiwań nie spełnił. Wybieram
pierwszą opcję. Dla mnie The Dark Knight Rises jest filmem dobrym, nie
wybitnym, ale dobrym, który spełnia swoje zadanie i w całkiem dobrym stylu
kończy serię filmów Nolana o Batmanie.
Na początku muszę napisać, że nie należę do grona miłośników
komiksów, nigdy sama się nimi nie zainteresowałam, a i żaden z moich znajomych
również nie przejawiał nadmiernego entuzjazmu na ich punkcie. Stąd jeżeli coś
pokręcę to proszę o wybaczenie i będę wdzięczna za wytknięcie mi najbardziej
rzucających się w oczy błędów. Z drugiej strony uwielbiam filmy Nolana. Od
kiedy obejrzałam Prestiż (ilekroć film ten leci w telewizji oglądam go z równie
dużym zainteresowaniem co za pierwszym razem) pan Nolan stał się jednym z moich
ulubionych reżyserów. Ale, przejdźmy do rzeczy.

Akcja The Dark Knight Rises rozpoczyna się osiem lat po wydarzeniach
z Mrocznego Rycerza. Po tym jak Batman wziął na siebie winę za śmierć Harveya
Denta i stracił ukochaną, Bruce zaszył się w swojej posiadłości i odciął od
świata zewnętrznego. Jego firma zaczęła podupadać a i on zaczął wyglądać
niezbyt korzystnie (oczywiście Christian Bale schudł tak, że aż szkoda na niego
patrzeć). Większość ludzi postawiła krzyżyk na Batmanie, a na micie dzielnego i
jakże honorowego człowieka – Harveya Denta, odbudowano spokój i porządek w
Gotham, zamykając za kratkami większość niebezpiecznych przestępców grasujących
po jego ulicach. Jednak do czasu… Jak widać fabuła filmu jest prosta jak drut,
ale film jest tak skonstruowany że podczas seansu nie irytuje to widza w takim
stopniu żeby zaczął ziewać. Wręcz przeciwnie, przez większą część film trzyma
tempo, wydarzenia następują po sobie w miarę szybko bez zbędnych,
niepotrzebnych nikomu przerywników. Oczywiście jak poprzednie filmy Nolana, ten
również jest utrzymany w poważnym, momentami wręcz patetycznym nastroju.
Osobiście nie przeszkadza mi to, uważam że jest to taki „znak rozpoznawczy”
reżysera, on wymyślił sobie ten nastrój i trzymał się tego do końca.

Jak w większości filmów Nolana, mocnym punktem The Dark
Knight Rises jest obsada. Mamy Christiana Bale’a, który może nie zachwyca, ale
również nie zawodzi. Czytałam opinie mówiące o tym, że w Batmanie jest zbyt
mało Batmana, ale uważam że jak na tak dużą ilość równie ważnych bohaterów,
Batman przebywał relatywnie długo na ekranie, a i nie płakałam gdy z niego
znikał. Trzeba oddać Michael’owi Caine’owi, że jak zwykle był niezwykle
przekonujący. Jego Alfred jest moją ulubioną postacią z całej serii filmów i
mimo, że nie dostał zbyt dużo do zagrania to każda jego obecność na ekranie
wzbudza w widzu gamę silnych emocji. Skoro zaczęłam omawiać każdego aktora, to
pociągnijmy tę listę dalej. Joseph Gordon-Levitt jako młody policjant był
bardzo miłą odmianą po snującym się sennie po ekranie, na początku filmu,
Brucie. Od granej przez niego postaci bije energia, zaangażowanie i nieustępliwość,
czyli wszystko to co powinno cechować Batmana, a co nasz główny bohater
znajduje dopiero gdzieś w połowie filmu. Niestety nie mogę napisać dużo pozytywów
o Marion Cotillard. Jej postać poznajemy już na początku, ale nie wywiera ona
żadnego wrażenia, ani nie denerwuje, ani nie sprawia, że z niecierpliwością czekalibyśmy
na jej następne pojawienie się na ekranie. Przez prawie cały film jest nijaka i
wypada blado na tle pozostałych aktorów. Tego zaś na pewno nie można powiedzieć
o Garym Oldmanie i Morganie Freemanie. Pierwszy z panów jak zwykle nie zawiódł
i utwierdził mnie w przekonaniu, że wielkim aktorem jest. Jego komendant Gordon,
który cały czas wini się za swój wybór, który podjął osiem lat wcześniej,
myśląc że wybiera mniejsze zło, to jedna z najciekawszych postaci w tym filmie.
Zaś ten drugi pan, mimo że nie miał dużej roli to wykorzystał swój „czas
antenowy” w stu procentach.

Przyznaję się po raz kolejny bez bicia, że moje wątpliwości
co do obsadzenia jakiejś aktorki w danej roli okazały się niesłuszne. Tak było
w przypadku Miechelle Williams jako Marilyn i tak jest w przypadku Anne
Hathaway. Aktorka tchnęła w postać Kobiety Kot drugie życie i poradziła sobie z
tą rolą wyśmienicie. Razem z Christianem Balem stworzyli na ekranie świetny
duet. Również ze swoją rolą poradził sobie Tom Hardy. Jego Bane od pierwszej
sceny wzbudza strach i niechęć, ale wydaje mi się, że również ciekawość. Chcemy
wiedzieć dlaczego jest taki jaki jest. Niestety, uważam, że twórcy filmu nie
dają widzowi wyczerpującej odpowiedzi na to pytanie. Ostatecznie poznajemy jego
motywy, ale jak dla mnie nie są one wyczerpujące na czym całokształt tej
postaci traci.
Film pod względem wizualnym wygląda bardzo dobrze. Muzyka skomponowana
przez Hansa Zimmera znowu zachwyca i idealnie współgra ze scenami na ekranie dopełniając
nastrój. Za minus trzeba uznać to, że momentami nastrój ten był zbyt poważny,
wręcz pompatyczny. A na to najbardziej wpływały wygłaszane przez bohaterów
przemowy. Momentami wyglądało to tak jakby bohater miał wyjąć karteczkę i po
prostu odczytać to co ma powiedzieć by podnieść na duchu, usprawiedliwić się
czy wystraszyć innych. I znowu najgorzej wychodzi na tym postać Bane’a, który
według mnie powinien wzbudzać strach przez nie ujawnianie swoich intencji, a za
to za każdym razem twórcy serwują nam długą przemowę Bane’a wypowiadaną dziwnie
zmodyfikowanym głosem. Przymykając oczy na te niedogodności otrzymamy kawał
całkiem niezłego, a nawet dobrego kina. Muszę przyznać, że ani razu nie
nudziłam się w kinie i ani razu nie spoglądałam na zegarek. Może po genialnym
trailerze spodziewałam się jeszcze czegoś lepszego, ale nie mogę powiedzieć że się
zawiodłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz