sobota, 17 listopada 2012

Dinozaury w kosmosie, a Płaczące Anioły na Manhattanie, czyli luźne uwagi z siódmego sezonu Doctor Who


UWAGA SPOJLERY!!!

Na początek krótka uwaga. Wiedziałam, że w siódmym sezonie coś się stanie z Pondami, nie wiedziałam dokładnie co, ale można było się domyśleć, że przestaną być towarzyszami Doctora. Z tą wiedzą, wpadła mi do głowy myśl, że skoro stanie się coś niezbyt dobrego w ostatnim z dotychczas wyemitowanych odcinków, to pominę odcinek świąteczny, żeby obejrzeć go potem na pocieszenie. Niestety miało to dokładnie odwrotny efekt. Odcinek świąteczny był średni, zdecydowanie „The Christmas Carol” podobał mi się bardziej, ale końcówka odcinka była niesłychanie nie do zniesienia kiedy posiadało się wiedzę na temat wydarzeń z piątego odcinka siódmego sezonu. Dlatego lepiej ten odcinek obejrzeć w kolejności chronologicznej, albo przygotować sobie chusteczki na otarcie łez.

”Asylum of the Daleks” by Steven Moffat
Zazwyczaj pojawienie się Daleków traktuję z lekkim przymrużeniem oka i lekkim grymasem na twarzy, bo to nie są moi ulubieni „źli”. Tutaj jednak scenariusz został tak stworzony, że wcale, ale to wcale mnie nie irytowali, a po raz pierwszy mnie zaintrygowali. Otóż chyba po raz pierwszy Dalekowie nie chcą walczyć z Doctorem, a proszą go o pomoc (na swój własny sposób proszą). Przy okazji kompletują Doctorowi ekipę, czyli ściągają na pokład swojego statku kosmicznego Pondów, bo jak mówią akta Daleków, Doctor zawsze podróżuje w towarzystwie. I tak o to nasza stara ekipa ma uratować planetę – składowisko wybrakowanych Daleków, przed kimś kto puszcza dziwną muzykę stamtąd i wyłączyć zabezpieczenia, które nie pozwalają zniszczyć owej planety.

Odcinek jest ciekawy, ale najciekawsza z tego wszystkiego jest historia dziewczyny, która rozbiła się statkiem kosmicznym na tej planecie i była całkowicie nieświadoma tego, że w powietrzu znajdują się miliony bakterii, które w krótkim czasie przemienią ją w kukłę Daleków. Brzmi to przerażająco i chyba po raz pierwszy doceniłam złowieszczość Daleków. Bardzo smutne jest rozwiązanie całej sprawy z ową dziewczyną, a ciekawostką może być to, że aktorka ta zagra kolejną towarzyszkę Doctora, czyli co znowu Moffat wymyślił?

Nie mogę zapomnieć o małżeństwie Pondów, w których życiu zaczęło się dziać niedobrze (po takich przeżyciach na pokładzie Tardis chyba każdy by potrzebował chwili oddechu i trochę czasu by przyzwyczaić się do normalnego życia). Na szczęście ich przyjacielem jest Doctor, a on nie potrafi siedzieć bezczynnie kiedy widzi, jak jego towarzysze – przyjaciele są nieszczęśliwi. 

Tą panią jeszcze zobaczymy, tylko czy w tej samej roli? Co jest trochę niemożliwe, ale Doctor uczy,
że wszystko jest możliwe...

“Dinosaurs on a Spaceship” by Chris Chibnall
Czyli zazdroszczę panu scenarzyście tak bogatej wyobraźni, bo nigdy bym nie wpadła na pomysł dinozaurów w kosmosie, a co dopiero pojawienia się w jednym odcinku wcześniej wspomnianych dinozaurów, Kleopatry i łowcy dzikich zwierząt na pokładzie jednego statku kosmicznego. Ale jako, że serial ten rządzi się trochę odmiennymi prawami niż wszystkie inne, to mamy tutaj wszystkie te postaci, a do tego przesympatycznego łowcę gra Rupert Graves (Lestrade!), czego więcej potrzeba widzowi do szczęścia?

Ale jak to się stało, że znaleźli się oni w tym samym miejscu i czasie? Cóż odpowiedź jest bardzo prosta. W stronę Ziemi zmierza statek kosmiczny, z którym ludzie odpowiedzialni za ochronę Ziemi przed kosmitami i wszelkim zagrożeniem z kosmosu, nie mogą nawiązać kontaktu. Jako, że statek ma zamiar przebić ziemską atmosferę, a ‘ochroniarze’ nie mogą na to pozwolić, jak w każdym takim przypadku wdrażają oni odpowiednie procedury, czyli nakierowują na owy statek rakiety. Wcześniej jednak proszą o pomoc Doctora, który to oczywiście się zgadza pomóc, ale przecież nie może ratować Ziemi sam. Byłoby to nudne i co to by była za przygoda bez przyjaciół u boku. Dlatego Doctor postanawia skompletować sobie ekipę, oczywiście nie byle jaką. W jej składzie znalazła się Kleopatra, John Riddell – łowca i poszukiwacz przygód, Pondowie i przez przypadek ojciec Roryego. Nasi bohaterowie docierają na statek, ale nie wiedzą co stało się z jego mieszkańcami, kto go przejął i dlaczego biegają po nim dinozaury?

To chyba jeden z tych odcinków, do których się wraca żeby siedzieć przez 45minut z głupkowatym uśmiechem na twarzy. No bo ile razy widzieliście dinozaury na pokładzie statku kosmicznego? Ekipa jaką skompletował sobie Doctor, to chyba najlepsza ekipa jaka mogła powstać. Kleopatra, królowa Egiptu, kobieta władcza, która wie co chce, to byłaby ciekawa odmiana gdyby została na stałe towarzyszką Doctora, albo chociaż na jeden odcinek. Wyniknęłyby z tego na pewno ciekawe historie. John Riddell, poszukiwacz przygód I łowca, który ciągle flirtował z Kleopatrą i przede wszystkim nie bał się podejmować ryzyko, to również miła odmiana od Pondów. Przede wszystkim postać ta zarażała energią od samego patrzenia na nią, aż sami chcielibyśmy stanąć u jego boku by stawić czoła dinozaurom. Bardzo spodobało mi się również wprowadzenie ojca Roryego do opowiadanej historii. Doctor oburzony, na biednego mężczyznę, że podstępem wtargnął na pokład Tardis, gdy to Doctor przez przypadek, w pośpiechu sam go tam zabrał, to świetnie zagrana scena. Zresztą cały odcinek pod względem scenariusza, gry aktorskiej i strony wizualnej udał się twórcom genialnie. No i mamy tu moją ulubioną końcówkę, czyli kto by nie chciał zjeść śniadania siedząc na progu Tardis unoszącej się powoli w przestrzeni kosmicznej?   

Ludzie mają psy czy koty, Władcy Czasu zaś triceratopsy. 
    
“A Town Called Mercy” by Toby Whithouse
Odcinek podobał mi się średnio, może dlatego, że nie przepadam za westernami i wszystkim tym, co wiąże się z opowieściami o kowbojach. Jednak opowiedziana historia ratuje się sama i w ostatecznym rozrachunku cały odcinek wychodzi na plus.

Doctor i Pondowie trafiają do małego miasteczka o nazwie Mercy. Okazuje się, że jest ono terroryzowane przez cyborga-kowboja, który szuka sprawiedliwości i chce ją wymierzyć doktorowi, który przybył tu z kosmosu. Oczywiście następuje pomyłka i mieszkańcy chcą wydać temu zabójcy Doctora, na szczęście szeryf miasteczka na to nie pozwala. Okazuje się, że cyborgowi chodzi o innego doktora, doktora który chcąc bronić swoją planetę w czasie wojny, stworzył armię takich cyborgów krzywdząc przy tym wiele istot. Ów zbrodniarz wojenny nigdy nie odpowiedział za popełnione zbrodnie, a ze swojej planety uciekł. Jedyna konsekwencja jego czynów to dręczące wyrzuty sumienia. Doktor sam wymierzył sobie karę przybywając do miasteczka Mercy i obierając sobie za cel pomoc tutejszym mieszkańcom. Według cyborga nie jest to jednak kara dostateczna.

Odcinek porusza tu dość poważne tematy, które w jakimś stopniu odnoszą się również do Doctora. Jak zwykle w takich sytuacjach muszą zginąć osoby, które starały się postępować słusznie i dawać przykład innym, a ich śmierć potrzebna była by zmusić Doctora by jeszcze raz przeanalizował całą sytuację i znalazł jedyne, słuszne wyjście z całej sytuacji. Mimo tego, że odcinek utrzymany był w dość poważnym tonie, to nie zabrakło w nim miejsca na parę gagów i trochę hermetycznego humoru, czyli tego co fani Doctora lubią najbardziej.   

Czyli Doctor w najwyższej formie.

“The Power of Three” by Chris Chibnall
Cały świat jest w niebezpieczeństwie, gdyż ktoś próbuje nim zawładnąć i jest to nie byle kto, a raczej co. W procesie powolnej inwazji władzę nad Ziemią chcą przejąć czarne sześciany. Wydaje się to wam głupie? Niestety nie jest to głupie, a raczej pokazuje ludzką naturę i to, jak łatwo potrafimy się przyzwyczajać do różnych rzeczy. Ale od początku. Na całym świecie pojawiają się małe, czarne sześciany. Są dosłownie wszędzie, w każdym kraju, na każdej ulicy. Jednak po dokładnym zbadaniu sześcianów i zorientowaniu się, że nie robią one nikomu krzywdy (na razie), ludzie postanowili że staną się one częścią ich życia. Sześciany więc znalazły się w domach, szpitalach, restauracjach, biurach itd. stając się jednym z elementów codzienności. Nikt jednak nie wiedział, że sześciany tylko czekały na odpowiedni moment by przeskanować wszystko to, co znajduje się dookoła nich, poznać swojego wroga – ludzi, ich słabe i mocne strony, by w rezultacie przejąć kontrolę nad światem.

Odcinek mi się bardzo podobał, szczególnie Matt Smith ma ogromne pole do popisu. Jak wiadomo Doctor musi coś robić, musi działać inaczej ogarnia go nuda, dlatego siedzenie w domu Pondów i obserwowanie sześcianów 24/7 było dla niego katorgą. Na szczęście ludzkość wymyśliła parę niezłych zabijaczy czasu jak np.: piłkę nożną czy Wii. Genialną sceną (taką, którą zapewne będę puszczać na poprawę humoru) jest scena w szpitalu kiedy Doctorowi powoli przestają pracować serca, jednak Amy bierze sprawy w swoje ręce i go reanimuje. Ważnym momentem odcinka jest rozmowa Doctora z ojcem Roryego. Pan Williams zauważa niezwykle oczywistą, ale jak ważną rzecz, a mianowicie stwierdza on fakt, że Doctor nie potrafi żyć bez Pondów, a Pondowie nie potrafią przyzwyczaić się do życia bez Doctora. Po wszystkich przygodach jakie razem przeżyli, Amy i Rory nie są tylko towarzyszami Doctora, stali się jego przyjaciółmi, a tym samym częścią jego życia. Tak samo jak Doctor chciał by z nim podróżowali, tak samo oni chcą by Doctor stał się częścią ich ziemskiego życia.    

To nie może zwiastować nic dobrego...

“The Angels Take Manhattan” by Steven Moffat
Odcinek ten rozpoczyna się jak przysłowiowa cisza przed burzą. Nasi bohaterowie spokojnie odpoczywają sobie w Central Parku, Amy czyta gazetę (czy okulary na nosie Karen Gillan to okulary Matta Smitha z Bert&Dickie?), a Doctor czyta na głos kryminał. Wszystko wygląda jak zwykły dzień, zwykłych ludzi, ale jako że Amy i Rory zwykłymi ludźmi nie są, a Doctor w ogóle człowiekiem nie jest, to na pewno ten dzień nie może się skończyć dobrze. Niestety okazuje się, że kryminał, który czyta Doctor ma jakiś związek z River, a River to zazwyczaj kłopoty. Wszystko co ktoś przeczyta ze stronic owego kryminału musi się zdarzyć w rzeczywistości. Jakby tego było mało, na Manhattanie pojawiają się nieproszeni goście, Płaczące Anioły, czyli najbardziej przerażające stwory z uniwersum Doctora. Czy wspomniałam, że w międzyczasie Rory gdzieś zniknął, a skoro pan Pond znika, to w ślad za nim podąża ekipa ratunkowa w składzie Doctor i Amy.

Odcinek ogląda się dobrze, wręcz bardzo dobrze, ale cały czas w naszej podświadomości kłębią się myśli, że nie ważne jak bardzo chcemy by wszystko skończyło się jak w bajce „i żyli długo i szczęśliwie”, to niestety musi nastąpić nieuchronne – Pondowie zakończą swoją przygodę z Doctorem. Najgorsza w tym wszystkim była jednak nadzieja (Moffat!), że jednak doczekamy się szczęśliwego zakończenia. Czyli paradoks zadziała, Amy i Rory przeżyją skok z dachu, a Doctor pomacha im na dowidzenia odlatując swoją Tardis. Niestety tak się nie stało, zamiast łzawych pożegnań, dostaliśmy łkającego Doctora nad grobem państwa Williams. I mimo, że jest mi nadal smutno, że to koniec przygód Amy i Roryego to muszę przyznać, że to jeden z najlepszych odcinków z ich udziałem. Przede wszystkim mogliśmy zobaczyć jak bardzo dojrzeli od momentu kiedy Doctor zaprosił ich oboje na pokład Tardis i jak ich miłość przetrwała te wszystkie próby, nawet tę ostateczną próbę, którą postawiły przed nimi Anioły. Bo już od dłuższego czasu wiadomo, że jak jest Amy to musi być Rory i na odwrót. Jedno wiem na pewno, że jako iż oglądam Doctora w nie chronologicznej kolejności, to Amy Pond i Pondowie ogólnie byli pierwszymi towarzyszami Doctora jakich widziałam i pozostaną moimi ulubionymi towarzyszami Władcy Czasu.   


Pondowie zakończyli swoją przygodę z Doctorem. Teraz czekam na nowy świąteczny odcinek i nową towarzyszkę Doctora. A tak...

Żegnajcie Pondowie...


2 komentarze:

  1. no way.
    koniec Pondów to cios prosto w serce. zadany od strony pleców. nie. nieeee

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeden z niewielu odcinków Doctora przy którym ciężko było nie uronić łzy :(

      Usuń