niedziela, 9 czerwca 2013

Casablanca, czyli Sam pewnie zagra to jeszcze raz

Dawno po obejrzeniu jakiegoś filmu nie byłam w takim stanie, że nie wiedziałam co ze sobą zrobić i chodząc po mieszkaniu nie potrafiłam sobie znaleźć miejsca. Po części spowodowane było to wydarzeniami rozegranymi w filmie, po drugie zaś byłam niezwykle rozżalona i to już wcale nie przez fabułę. Było mi smutno, że film nagrodzony trzema Oscarami, znajdujący się w każdym rankingu typu 'najlepsze filmy wszech czasów' nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jakie oczekiwałam, że zrobi. 

Jak pewnie wszyscy wiedzą, akcja filmu toczy się w pierwszych miesiącach II wojny światowej w Casablance. Rick jest właścicielem kawiarni/restauracji, a także nielegalnego kasyna, o którym wiedzą miejscowe władze, ale nic z tym nie robią, bo jak można się domyśleć czerpią z tego niezły profit, jak i wieczorną rozrywkę. Wydaje się, że mimo wojny w Casablance panuje spokój, nie toczą się tu działania wojenne, za to pełno jest tu zbiegów, przywódców różnych powstań i bojowników o wolność. Dla nich Casablanca jest przystankiem w ucieczce do Ameryki, marzą by znaleźć się na pokładzie samolotu do Lizbony, a stamtąd do upragnionej wolności i ucieczki od Niemieckiej okupacji jest już niedaleko (a przynajmniej tak sugerują twórcy filmu). Jednak aby wsiąść na pokład samolotu, który startuje raz na dzień, trzeba mieć przepustkę. Tak się składa, że niespodziewanym trafem Rick staje się posiadaczem dwóch przepustek, ale mężczyzna nie ma zamiaru ich wykorzystywać. Wszystko jednak ulega zmianie, gdy do jego restauracji wchodzi piękna kobieta w towarzystwie Victora Laszlo, poszukiwanego dowódcy powstańców.

Na początku film wzbudził moją lekką irytację, bo postawiono wiele znaków zapytania, a podano zero odpowiedzi. To całkiem niezły chwyt, bo widz siedzi jak na tureckim kazaniu, z jednej strony znudzony, a z drugiej zaś mimo wszystko ciekawy i spragniony odpowiedzi. Pewnie kiedy ogląda się film po raz drugi, trzeci czy kolejny, to można już nie zwracać na ten cudowny zabieg uwagi, za pierwszym razem zaś, w końcu ma się dość tego czekania, aż scenarzysta raczy w końcu dać widzowi, te już jakże wyczekane odpowiedzi. Jeżeli czekanie na jakieś odpowiedzi odnośnie pobocznych wątków nie jest aż takie męczące, bo i odpowiedzi na te pytania nie są tak od razu pożądane, to jeżeli chodzi o główny wątek, wątek miłosny, to naprawdę w pewnej chwili miałam już dość, Ilsy, która nie tłumaczy dlaczego opuściła Ricka i chyba Rick też ma jej dość, bo również chciałby się dowiedzieć o co w tym wszystkim chodzi. Mimo tego jakże momentami irytującego sposobu prowadzenia akcji, scenariusz jest ciekawy, mamy trochę twistów i nieoczekiwanych zwrotów akcji, a pod koniec naprawdę można znaleźć się pod urokiem opowiadanej historii miłosnej Ricka i Ilsy.

Humphrey Bogart i Ingrid Bergman.

Jeżeli czytaliście recenzję Sabriny (tu), to wiecie, że po tym filmie nie stałam się fanką Humphreya Bogarta. Casablanca zmieniła mój brak sympatii do aktora w obojętność, albo przynajmniej malutką sympatię, ale to jedynie za sprawą tego, jak napisana (dobrze niech będzie: i zagrana przez Bogarta) była postać Ricka. Rzadko piszę się już takich bohaterów, a jeśli pojawiają się na ekranie, to są oni kolejną, czasami lepszą, a czasami gorszą wersją Ricka, ale najczęściej nie dorastają do pięt swojemu pierwowzorowi. Tajemniczy, gentleman, z pozoru oschły, ale w głębi duszy romantyk, który jest wierny miłości, ale i swoim ideałom czy też przekonaniom. Co najważniejsze kieruje się dobrem innych, a nie tylko swoim. Ciężko jest nie lubić takiego bohatera i mu nie kibicować. Ta rola zdecydowanie bardziej pasuje Bogartowi, niż ta odgrywana w Sabrinie, chociaż gdyby się nad tym zastanowić, to Linus Larrabee pod wieloma względami jest podobny do Ricka. Może też łatwiej jest uwierzyć w miłość między dwójką głównych bohaterów, bo aktorów chyba nie dzieliła aż tak duża różnica wieku. Co się tyczy Ingrid Bergman, to jak dla mnie grała naprawdę dobrze. Można było w niej dojrzeć, to coś, co ujrzał w niej Rick i dlaczego dalej nie może o niej zapomnieć. Mimo to wydaje mi się, że Ilsie brakuje trochę charakteru, a przede wszystkim zdecydowania, bo to nie ona znajduje w sobie siłę by podjąć decyzję o wyjeździe i się jej trzymać, tylko Rick robi to za nią. Ilsa jest bardzo ambiwalentną postacią, bo raz wie czego chce, a za kilka minut zupełnie nie wie co robić i czeka, aż ktoś powie jej w jakim kierunku ma zmierzać. To zdecydowanie nie ułatwia zadania widzowi w jej polubieniu. Ja osobiście miałam momentami ochotę ją udusić i krzyknąć żeby wzięła się w garść, ale to tylko moje odczucia. 



Długo zastanawiałam się co może być tym czynnikiem, który sprawił, że film ten stał się swego rodzaju fenomenem. Twórcy lubią się wzorować na Casablance, lubią wykorzystywać z niej niektóre sceny, czasami nawet je parodiować, albo rzucać do niej nawiązaniami. Modne jest też to, by bohaterka filmu czy serialu znała Casablancę, albo oglądała ją gdy jest jej smutno (i tu powinnam się przyznać, że pierwszy raz usłyszałam o Casablance przy okazji oglądania Magdy M., jednego z moich ulubionych polskich seriali, a w praktyce jednego z trzech, bo więcej ci ich nie masz...). I tak myśląc o tym co wpłynęło na to, że przez ponad 70 lat Casablanca dalej cieszy się uznaniem widzów, wpadłam na dwie rzeczy. Po pierwsze jest to sposób w jaki został napisany główny bohater. Rick szaleńczo zakochany w Ilsie, która nie pojawia się na peronie i nie wyjeżdża z nim, nawet po upływie dość sporej ilości czasu, dalej cierpi. Nie jest to bohater romantyczny, to ten typ mężczyzny, który z pozoru silny i oschły, pod tą skorupą kryje duszę romantyka. Ilsa go mocno zraniła, mimo że mężczyzna nie chce tego przyznać. Kiedy widzi ją ponownie, wszystkie wspomnienia powracają i mężczyzna cierpi katusze widząc ją z innym i zupełnie nie wiedząc, co sprawiło, że wtedy go porzuciła. Ilsa też nie pomaga bo wysyła sprzeczne sygnały i w praktyce nawet kiedy dowiadujemy się całej prawdy nie współczujemy jej, a Rickowi, dla którego jest to kolejny cios. 

Druga zaś rzecz, to według mnie sposób opowiedzenia historii miłosnej, która nie ma happy-endu, bo chyba każdy kojarzy tę scenę na lotnisku: deszcz, on i ona ubrani w trencze i ostateczna decyzja, na którą zdobywa się on. To ten rodzaj melodramatycznego zakończenia, z którym ciężko jest się pogodzić. Bo przecież oni powinni być razem, a stało się inaczej. W naszym teraźniejszym świecie, gdzie wszystko musi mieć swoje „i żyli długo i szczęśliwie”, Casablanca pokazuje, że nie wszystko kończy się tak jakbyśmy tego chcieli, czy oczekiwali. Nie spełnia już utartego schematu, że skoro w rzeczywistości ludzie nie zawsze mogą być razem, to w fikcyjnym świecie pozwólmy się im cieszyć szczęściem innych. Może to jest właśnie to, co czyni Casablancę tak dobrym filmem.

Czyli jeden z bardziej znanych cytatów z filmu w odniesieniu do współczesności.

Pewnie jeszcze nie jeden raz sięgnę po Casablancę, by może za którymś razem w końcu dostrzec to, co zobaczyły w niej te wszystkie pokolenia widzów (przynajmniej trzy, cztery?). Bo na razie Casablanca pozostaje dla mnie filmem dobrym, a nawet bardzo dobrym, ale nie fenomenem. Może oglądając film przegapiłam coś, albo nie do końca coś zrozumiałam, akurat „to coś”, co sprawiłoby, że dołączyłabym do grona jego miłośników. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz