piątek, 1 sierpnia 2014

Wielkie wesele, czyli wielka tragedia

Komedie romantyczne, czy też komedie familijne nigdy nie należały i raczej nie będą należeć do produkcji ambitnych. Tego typu filmy mają rozbawić widza, podnieść trochę na duchu pokazując że każdy może znaleźć swoją drugą połówkę, albo poradzić sobie z kłodami rzucanymi pod nogi przez los. Jeżeli więc po seansie takiego filmu widz ma uśmiech na twarzy i czuje się w miarę odprężony, to oznacza że to był dobry film. Jeżeli jednak po dwudziestu minutach oglądania ogarnia widza potworne uczucie zmęczenia, znajomi zaraz wywiercą wielką dziurę w kanapie widza od ciągłego kręcenia się, a widz patrząc na zegarek ma wrażenie że czas się zatrzymał, to oznacza iż film nie jest dobry i coś gdzieś poszło źle, że zamiast dobrego filmu wyszedł koszmarek. Właśnie takim żenującym koszmarkiem jest The Big Wedding. A co najgorsze jest to kolejny film, który potwierdza zasadę, że nawet świetna obsada nie uratuje marnego scenariusza i nie sprawi że film w jakiś cudowny sposób stanie się lepszy. Wręcz przeciwnie stanie się jeszcze gorszy, bo widz zaczyna zadawać sobie pytanie: „W jak desperackiej sytuacji znalazł się aktor, że zagrał w tym filmie?”. No właśnie w jakiej?


Missy (Amanda Seyfried) i Alejandro (Ben Barnes) niedługo biorą ślub i wszystko byłoby pięknie gdyby na ślub nie miała przyjechać z Ameryki Południowej biologiczna matka Alejandra. Otóż Alejandro jako dziecko został adoptowany przez zamożne małżeństwo Amerykanów Dona (Robert De Niro) i Ellie (Diane Keaton), którzy mogli mu zapewnić przyszłość, której nie mogła mu zapewnić jego matka. Jednak Don i Ellie kilka lat temu rozwiedli się, Don jest teraz z Bebe (Susan Sarandon), przyjaciółką Ellie i byłą nianią ich dzieci, a matka Alejandra jest niezwykle religijną osobą, a tym samym nie akceptuje rozwodu. Dlatego aby nie robić jej przykrości rodzina Alejandra postanawia odegrać wielką farsę. Don i Ellie będą udawać, że są razem, co oczywiście niezbyt podoba się Bebe. Jakby jeszcze tego wszystkiego było mało to Don i Ellie mają jeszcze dwójkę swoich rodzonych dzieci Lylę (Katherine Heigl) i Jareda (Topher Grace), które oczywiście przyjeżdżają na ślub. Na ślubie nie mogło też zabraknąć dysfunkcyjnych rodziców panny młodej i zdającego się rozkoszować całą tą farsą księdza (Robin Williams).



Niby na pierwszy rzut oka fabuła jest skomplikowana, ale nic bardziej mylnego. Historia jest prosta jak drut, jedyne co irytuje w tej całej historii to głupota bohaterów i to, że robią z igły widły. Po dwudziestu minutach filmu miałam serdecznie dość patrzenia na ludzi, którzy zachowują się gorzej niż przedszkolaki. Scenariusz jest jak sito, dziur w nim więcej niż w moich durszlaku. Scenarzysta chciał napisać historię jednej wielkiej rodziny i każdemu z jej członków poświęcić sporo czasu antenowego, tak by każdy dostał kilka ciekawych wątków i nie był płaską, szablonową postacią, ale zawiódł na całej linii. Zupełnie nic nie wiemy o kłócących się na ekranie postaciach. A co w tym wszystkim najlepsze, to że zupełnie nic nie wiemy o młodej parze. Missy i Alejandro ładnie wyglądają na ekranie i nic więcej, bo jakby mogło być coś więcej skoro nie mają w ogóle charakteru. Zupełnie nie wiem po co było dopisywać każdej postaci historię, skoro nie nie wnoszą ciekawego do akcji, a tylko powodują to, że ktoś w końcu zada pytanie „Ale o co chodzi?”. A najgorsze, że odpowiedź brzmi „O nic.”, bo w tym filmie zupełnie o nic nie chodzi. Ani on bawi, ani wciąga, a ostatnie sceny niby puentujące całość wywołują jedynie facepalm.



Jedynym jasnym punktem tego filmu jest Susan Sarandon. W morzu beznadziejności trafiła jej się w miarę ciekawa postać, która posiadała charakter, a jej działania były oczywiście do bólu przesadne, ale przynajmniej dobrze umotywowane. Robert De Niro zagrał dobrze, ale wydaje mi się, że dobrze zdawał sobie sprawę, że nawet jakby stanął na uszach to i tak z tego filmu nie będzie, więc się nie wysilał. Diane Keaton zaś, kolejny raz zagrała tę samą postać. Mam wrażenie że ta świetna aktorka ilekroć gra ostatnio w jakiejś komedii to zostaje obsadzona w roli nieszczęśliwej kobiety, która się pozbierała i teraz tryska niby optymizmem, ale natura histeryczki nadal w niej pozostała i tylko czeka na odpowiedni impuls by się ujawnić. O reszcie aktorów lepiej nie wspominać. Oni po prostu są i grają to co im nakazał scenariusz i na tym poprzestanę.


Jeżeli więc jesteście masochistami to The Big Wedding jest dla Was. Jeżeli jesteście sadystami, to obejrzyjcie ten film w gronie znajomych, ale może zaopatrzcie się najpierw w dużą ilość procentów, może wtedy film wyda się choć trochę śmieszny, bo przecież nikt nie jest aż takim sadystą. Jeżeli jednak nie należycie do żadnej z tych kategorii, to udajcie że nie widzieliście tego tytułu i nie traćcie czasu na to cudo współczesnej kinematografii, bo szkoda nerwów.  

2 komentarze:

  1. Zgadzam się, ten film jest tak żenujący, że naprawdę dziwię się jakim cudem wytrwałam do samego końca. Skusiły mnie ładne zdjęcia i obsada a tu porażka na całej linii. :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie skusił zwiastun, który chyba zapowiadał zupełnie inny film ;)

      Usuń