sobota, 11 kwietnia 2015

Still Alice, czyli o powolnym traceniu samego siebie

Nareszcie na ekrany polskich kin trafił film Still Alice. Film, na który czekałam od dłuższego czasu. Moje oczekiwanie stało się tym większe, kiedy Julianne Moore zgarnęła za swoją pierwszoplanową rolę w tym filmie chyba większość nagród filmowych jakie były do wygrania w tym sezonie. Jak w każdym tego typu przypadku, kiedy widzowi dane jest w końcu wyrobić sobie własne zdanie o danym filmie/roli i porównać swoją opinię z tym co sądziła Akademia, tak i w tym przypadku, w mojej głowie pojawiło się kilka argumentów za i kilka przeciw. Bo dla mnie ten film ma tyle samo plusów co minusów, chociaż jeden plus przeważa szalę, a jest nim rola Julianne Moore, która zgadzam się, że była warta Oscara. Ale po kolei.

Still Alice (czy jak woli polski dystrybutor Motyl Still Alice) opowiada historię pani profesor lingwistyki, u której w dość wczesnym wieku został zdiagnozowany Alzheimer. Szybko postępująca choroba przewraca życie Alice do góry nogami. Jednak nie tylko Alice boleśnie odczuwa skutki swojego Alzheimera, bo taka choroba, niestety genetyczna, odbija się na całej najbliższej rodzinie pani profesor.


Zacznę może od stwierdzenia, że o ile Still Alice to naprawdę pełen emocji film, który ani na moment nie pozostawia widza obojętnym na los głównej bohaterki, to jest to niestety mocno niedopracowany scenariuszowo film. O ile historia samej głównej bohaterki jest dość wnikliwie opowiedziana, to wątki pozostałych członków rodziny są boleśnie okrojone, przez co aktorzy nie mają co grać, a widz nie ma szansy dowiedzieć się o nich nic ciekawego. Cała rodzina, za wyjątkiem postaci najmłodszej córki granej przez Kirsten Stewart, schodzi na dalszy plan i pojawia się od czasu do czasu na ekranie wypełniając powstałe w danym momencie życia bohaterki luki. Trochę szkoda, że scenarzyści potraktowali resztę bohaterów po macoszemu, bo w ten sposób stracili wiele okazji na pokazanie tego, jaki wpływ choroba Alice miała na jej dzieci i na jej męża. Stracili też okazję do zrobienia po prostu lepszego filmu, a przynajmniej filmu pełniejszego. 



Still Alice jest więc ni mniej, ni więcej filmem całkiem niezłym, ze świetną rolą pierwszoplanową. Julianne Moore wykorzystała daną jej okazję i zagrała wręcz koncertowo. W filmie poznajemy jej bohaterkę w momencie kiedy kobieta zaczyna dostrzegać u siebie pierwsze oznaki problemów z pamięcią. Po nitce do kłębka dochodzi do wniosku, że należy się zbadać i diagnoza okazuję się być chyba straszniejsza niż mogła się spodziewać. Alice w wykonaniu Moore to przede wszystkim kobieta, która się nie poddaje i ciągle walczy. Nawet gdy emocjonalnie i nerwowo sięga dna, nadal znajduje siłę by znów podźwignąć się na nogi. Cóż, niektóre sceny to takie idealne wyciskacze łez, ale wybaczam je twórcom, bo Julianne Moore zagrała je bardzo dobrze.



Co do reszty aktorów: Aleca Baldwina, Kate Bosworth, Huntera Parrisha, to nie mam wiele do napisania, bo jak wcześniej wspomniałam, nie mieli oni zbyt wiele do grania. Najwięcej czasu antenowego w drugim planie dostała Kristen Stewart i powiedzmy, że wypadła bardzo przyzwoicie. Nie przepadam za tą aktorką, bo dla mnie każda grana przez nią postać ma tę samą mimikę, sposób poruszania się i wysławiania. W Still Alice Stewart wypadła bardziej na plus niż na minus.

Still Alice to film jednej dobrej roli i jednej bardzo dobrze grającej tę rolę aktorki. Czy warto zobaczyć ten film na dużym ekranie? Wydaje mi się, że warto, bo to mimo wszystko przyzwoity film, który bardzo dobrze się ogląda. Jedyne co mogę jeszcze dodać, to że warto przed seansem zaopatrzyć się w chusteczki, bo jest w filmie kilka naprawdę mocno wzruszających scen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz