środa, 20 maja 2015

Begin Again, czyli dobry film z bardzo dobrą muzyka

Pamiętam jak Internety wręcz krzyczały, że Begin Again to film, który wart jest ruszenia się z domu i wybrania się na jego seans do kina. Pamiętam też, że czytając kolejne bardzo pozytywne recenzje filmu Johna Carneya zaczęłam nabierać coraz więcej podejrzeń pod jego adresem. No bo jak to tak, wszyscy jak jeden mąż twierdzą, że film jest bardzo dobry. Więc na przekór wszystkim przesłankom o tym, że powinnam zobaczyć film na dużym ekranie, ja uparcie film zignorowałam. No i teraz jest ta chwila, kiedy po raz kolejny zwracam Internetom honor, bo Begin Again i mnie urzekł swoją dobrą energią płynącą z każdej minuty jego trwania. 

Begin Again opowiada historię dwójki nieznajomych. Ona, młoda autorka tekstów piosenek, przyjechała do Nowego Jorku ze swoim chłopakiem, który podpisał kontrakt płytowy z dużą wytwórnią na wydanie albumu z piosenkami stworzonymi do filmu. Kiedy jej chłopaka wciągnął nowopoznany świat branży muzycznej, ona została sama w obcym mieście. Z kolei on jest producentem muzycznym, który nie potrafi dogadać się ze swoim wspólnikiem, bo on chce szukać i promować artystów, a nie tak jak jego wspólnik tworzyć kolejny „produkt”, przynoszący ogromne zyski. Do tego ma poważny problem z alkoholem, po tym jak rozpadło się jego małżeństwo. Tę dwójkę zagubionych ludzi w dość ciekawy sposób połączy oczywiście muzyka. 

Rzadko się zdarza żebym oglądając jakikolwiek film przez cały czas miała uśmiech na twarzy. Nawet najśmieszniejsze komedie nie potrafią sprawić bym przez dwie godziny siedziała przed ekranem komputera z głupawym uśmiechem. Chyba też od bardzo dawna nie oglądałam filmu, który wywołałby we mnie tyle pozytywnych uczuć i aż tak mnie zrelaksował. Do tego to film, w którym dużą rolę odgrywa muzyka i trzeba przyznać, że na potrzeby filmu napisano naprawdę świetne, wpadające w ucho kawałki. Lost stars (wersja w wykonaniu Keiry Knightley i wersja Adama Levine) czy Tell me if you wanna go home zagościły na stałe na mojej playliście.



Szczerze mówiąc o ile film bardzo mi się podobał, to nie mam o nim zbyt wiele do powiedzenia. Przede wszystkim mocno odczuwalne było to, że film trochę wpisuje się w kino niezależne, czy jak kto woli takie indie movie z trochę większym budżetem i „droższą” obsadą. Osobiście bardzo lubię tego typu kino, bo ukazani w nim bohaterowie są bardziej prawdziwi. Chodzi mi o to, że ich problemy są bardziej przyziemne, a nawet z wyglądu bohaterowie wyglądają jak zwykli ludzie, których można spotkać na ulicy, a nie w każdej scenie chodzą z toną makijażu i w markowych ciuchach. Begin Again urzekło mnie jeszcze jedną rzeczą – prostotą. Bo szczerze mówiąc przedstawiona historia nie jest ani jakoś wybitnie ciekawa, ani nowatorsko sfilmowana, ale ukazana jest w taki sposób, że chce się ją oglądać i wcale nie czeka się na koniec. Jeszcze jedna zaleta filmu jest warta wspomnienia i mam nadzieję, że nie będzie to żaden spoiler. Otóż Carneyowi udało się nakręcić film, w którym głównymi bohaterami jest mężczyzna i kobieta i oprócz przyjaźni i wspólnej pasji między tą dwójką nie ma nic więcej. W końcu trafiłam na film, w którym scenarzysta nie pisze na siłę romansu i nie tworzy sztucznego związku między bohaterami. To naprawdę taka miła, pozytywna odmiana.



Wypadałoby napisać też kilka słów o aktorstwie. Otóż bardzo lubię Keirę Knightley i uważam, że świetnie sobie poradziła w roli Gretty. Byłam również pozytywnie zaskoczona umiejętnościami wokalnymi Knightley. Fakt, Keira w trzeciej części Piratów z Karaibów i w The Edge of Love dała znać, że całkiem nieźle śpiewa, ale w Begin Again miała do wykonania kilka piosenek i poradziła sobie z nimi naprawdę przyzwoicie. W rolę Dana, producenta muzycznego, wcielił się Mark Ruffalo i jak zwykle wypadł bardzo dobrze. Między nim a Knightley na ekranie była bardzo fajna chemia. Co się zaś tyczy Adama Levine to zdecydowanie lepiej wypadł w scenach, w których śpiewał, albo grał koncert niż w tych, w których musiał coś mówić. Mimo to jego występ w filmie można zaliczyć na plus.

Jeżeli więc do tej pory nie widzieliście Begin Again, a szukacie jakiegoś sympatycznego filmu na wieczór, to nowy film Carneya będzie idealnym wyborem. Ja za to wiem, że muszę w końcu obejrzeć Once, bo zaczyna mi być wstyd, że jeszcze tego filmu nie obejrzałam.

4 komentarze:

  1. Bardzo lubię Keirę, podobnie jak Ty, ale i tak dałam się zaskoczyć jej popisom wokalnym. Może nie dosięga najwyżej półki, ale naprawdę robi wrażenie.

    Pokochałam ten film całym sercem i cieszę się, że w końcu dałaś mu szansę. Też nie lubię tych wszystkich modnych tytułów, wokół których robi się dużo szumu, ale zdecydowanie warto było :)

    Zgadzam się z całą Twoją recenzją, ale najbardziej z punktem o romansie głównych bohaterów. Bardzo się bałam, że znów będzie banalnie i zaiskrzy [co byłoby dość nienaturalne], a tu taaakie miłe zaskoczenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też się cieszę, że w końcu obejrzałam ten film, bo na pewno jeszcze nie raz do niego wrócę ;)

      To jest największa zaleta tego filmu: brak sztucznego romansu = brak banalności :) Widzę, że nie tylko ja nie lubię jak scenarzyści łączą bohaterów w pary na siłę.

      Usuń
  2. Dziękuje za podsunięcie filmu. Z przyjemnością obejrzałam i posłuchałam.

    OdpowiedzUsuń