wtorek, 5 maja 2015

Death comes to Pemberley, czyli mogło być lepiej

Pozostając jeszcze w klimatach seriali kostiumowych chciałam napisać kilka słów o Death comes to Pemberley, mini-serialu który niestety nie zrobił na mnie zbyt dużego wrażenia. Może miałam zbyt duże oczekiwania, szczególnie patrząc na obsadę. Niestety Death comes to Pemberley okazał się dla mnie taką ładną wydmuszką. Bo pod względem wizualnym to jest wręcz śliczny serial, tylko trochę brakuje mu ikry i czegoś co przyciągnie uwagę widza i będzie ją trzymać do samego końca.

Akcja tego mini-serialu rozpoczyna się sześć lat po ślubie głównych bohaterów Dumy i Uprzedzenia. Lizzy i Darcy są szczęśliwym małżeństwem i wiodą wręcz sielankowe życie w Pemberley, jednak do czasu. W przeddzień corocznego balu dochodzi do serii dziwnych wydarzeń, których głównym bohaterem jest George Wickham. Mężczyzna jest jedynym podejrzanym w sprawie morderstwa swojego przyjaciela i zostaje postawiony w stan oskarżenia. Całe to zajście odbija się negatywnie również na państwie Darcy, którzy starają się pomóc Wickhamowi, ale przede wszystkim chcą poznać prawdę odnośnie wydarzeń minionej nocy. 



Szczerze mówiąc nie wiem co sądzić o tym mini-serialu i co tak naprawdę bardziej mnie zawiodło. Czy to, że głównym wątkiem jest rozwiązanie zagadki i odkrywanie tajemnic, z czego robi się z serialu taki trochę kryminał, tylko że ów kryminał jest mocno średni i niestety nudny? Czy może to, że mamy państwa Darcy, ale to zdecydowanie nie są bohaterowie znani z Dumy i Uprzedzenia? Nie jestem ekspertem od Jane Austen i ekranizacji jej powieści (szczególnie, że należę do tego wąskiego grona osób, które woli oglądać adaptacje/ekranizacje jej książek niż je czytać), ale Elizabeth i Darcy w Death comes to Pemberley to zaledwie cienie uwielbianych przez mnie postaci. Oczywiście możecie się ze mną polemizować, ale oglądając mini-serial cały czas miałam odczucie, że zgadzają się tylko imiona bohaterów, nie charaktery. Może to po części wina aktorów, Matthew Rhys'a i Anny Maxwell Martin, którzy w większości scen snują się po ekranie ze smętnymi minami, a może to wina scenariusza, w którym Elizabeth i Darcy mieli być tacy a nie inni.



Kolejnym minusem serialu jest powolność. Wiem, że serial powstał na podstawie powieści P.D. James pod tym samym tytułem i szczerze mówiąc zastanawiam się, czy książka jest też tak nudna jak serial, czy znowu okazało się, że zabiegi stosowane w książkach są dobre w książkach, a nie na ekranie. Bo powolność z jaką akcja posuwa się do przodu i to jak wolno bohaterowie odkrywają kolejne fakty i rozwiązują kolejne zagadki jest wręcz usypiające. Szczególnie, że kiedy się widz skupi, to gdzieś tak w połowie trwania serialu jest w stanie odgadnąć co tak naprawdę się wydarzyło, a przynajmniej mieć porządne domysły.



Powinnam wymienić na koniec jakieś plusy (oprócz pięknych zdjęć, o których wspomniałam we wstępie), bo przecież dotrwałam do końca i przyznaję, że ostatnie pół godziny tego mini-serialu było dość ciekawe. Pomijając fakt, że serial cierpi na ogromny brak czaru i uroku, jakim charakteryzują się ekranizacje powieści Austen, to jednak ten czar i urok przetrwał w postaciach młodych zakochanych: Georgiany Darcy (urocza Eleanor Tomilson) i Henry'ego Alvestona (przyzwoity James Norton). Skoro jestem przy aktorstwie i plusach, to wypadałoby wspomnieć o tym, że Matthew Goode był całkiem niezłym Whickamem, a Jenna Coleman w roli Lydii była przezabawna.

Death comes to Pemberley to mini-serial, który można obejrzeć, ale zdecydowanie nie trzeba. Są dużo ciekawsze seriale czy filmy kostiumowe, które można zobaczyć i nie ziewać na nich co pięć minut.


1 komentarz:

  1. Uhhh, ten serial ogólnie jakoś przetrawiłam, były nawet momenty, które oglądałam z uśmiechem na ustach ale niestety tak jak piszesz, Lizzy i Darcy to porażka. :/

    OdpowiedzUsuń