sobota, 13 czerwca 2015

Jeden Pingwin nie wystarczy, czyli mój problem z Gotham


Moja przygoda z Gotham zaczęła się niezwykle owocnie, a przynajmniej zaowocowała u mnie małą fanowską obsesją na punkcie serialu. Mimo że dostrzegałam wady produkcji, to przymykałam na nie oko, w końcu miłość powinna być bezwarunkowa i pełna akceptacji wad drugiej połówki. Okazało się jednak, że w pewnym momencie owych wad nie mogłam już dłużej ignorować i musiałam dać sobie więcej dystansu i przestrzeni. Po kilkumiesięcznej separacji wróciłam jednak do oglądania Gotham, ale to już jednak nie było to samo co kiedyś, bo patrzyłam na produkcję bardziej krytycznym okiem. To nie jest tak, że Gotham jest złą produkcją i jej oglądanie nie przyniosło mi ogromu radochy i rozrywki, ale chodzi o to, że Gotham to serial z ogromnym, niewykorzystanym potencjałem, którego twórcy albo sami nie dostrzegli, albo po prostu bali się wykorzystać. 

W dalszej części wpisu znajdują się spoilery do pierwszego sezonu, a co za tym idzie do finałowego odcinka. 

Przede wszystkim trzeba zacząć od tego, że zaproponowana przez twórców formuła serialu zupełnie nie zdaje egzaminu. I nie czepiam się w tym momencie tego, że Gotham to taki kolejny komiksowy procedural, ale tego że to jest nudny procedural. W każdym odcinku jest jakiś nowy złoczyńca, który oczywiście kończy za kratami, złapany przez dzielnego i prawego Jima Gordona. Są tutaj jednak dwa problemy. Pierwszy z nich to taki, że w połowie odcinków owi złoczyńcy są strasznie mało ciekawi, a to sprawia że cała sprawa ujęcia ich jest również mało interesująca. Drugi zaś problem to ten, że w drugiej połowie odcinków są ciekawi złoczyńcy, ale twórcy upychają ich wątek do jednego odcinka przez co zupełnie nie wykorzystują potencjału intrygujących postaci, które powołali do ekranowego życia. Najgorsze jest jednak to, że owe ciekawe postaci albo kończą swój odcinek wąchając kwiatki od dołu, albo giną gdzieś w serialowej rzeczywistości z nikłą obietnicą powrotu. A szkoda, bo np. na wprowadzenie do serialu Jokera można było poświęcić więcej niż jeden odcinek i dać tej postaci trochę pola do popisu.



Wiem, że serial ma swoich głównych złych i pewnie dlatego twórcy serialu nie chcą powiększać już i tak całkiem szerokiego grona swoich etatowych złoczyńców. Tutaj jednak rodzi się kolejny problem. Gotham nie chce być tylko proceduralem z główną osią historii w tle, on chce być proceduralem w którym akcja ściśle związana z głównymi bohaterami zajmuje tyle samo czasu antenowego każdego odcinka, co sprawa „morderstwa dnia”. I tutaj całość się po prostu wykoleja. Bo w momencie kiedy „zły odcinka” jest mało ciekawy, wtedy staje się on taką bzyczącą irytująco muchą nad uchem widza i tylko przeszkadza w śledzeniu wydarzeń, które decydują o losie Gotham. A te wydarzenia są naprawdę ciekawe. Bo mamy jednego dona, który niby rządzi całym miastem, ale jest też drugi ambitny, który rządzi połową miasta i oczywiście pragnie być tym pierwszym, do tego jest jeszcze Fish Mooney, która również by sobie porządziła w Gotham, a na końcu jest Pingwin, który wodzi ich wszystkich za nos. Te mafijne przepychanki są dużo ciekawsze niż kolejni „źli odcinków” i aż boli, że twórcy serialu nie zdecydowali się na pokazanie trochę więcej owej sytuacji „politycznej” w Gotham.



Kolejny mój problem z tym serialem wiąże się ściśle z postacią, która jest kreowana na głównego bohatera produkcji. Mowa oczywiście o postaci Jima Gordona. Tego prawego, dobrego gliny, który sam jeden staje przeciwko całej skorumpowanej policji w Gotham. I wszystko byłoby dobrze, bo scenarzyści nawet obdarzyli Gordona jakimiś wadami w tym jego bezkresie uczciwości i nanieśli rysy na ten jego oślepiająco kryształowy charakter, ale twórcy uparli się, że zrobią z Gordona takiego superbohatera na telefon. Wiecie, źle się dzieje, ktoś jest w niebezpieczeństwie, kogoś zabili a policja tuszuje sprawę bojąc się reakcji któregoś z mafiozów, nie martwcie się Gordon to załatwi. Ale jeszcze nie to jest najgorsze, najgorsze jest to, że ten człowiek nie ma żadnego instynktu samozachowawczego i najpierw robi, a potem myśli o konsekwencjach. Zupełnie nie myśli, o tym jakie skutki przyniesie jego działanie. To tak jakby w jego mózgu przełączały się jakieś guziczki i zapalały lampkę „gdy dzieje się w Gotham niesprawiedliwość, ty dzielny Jimie Gordonie idź i walcz, bez względu na konsekwencje”. Można mu zaserwować skrócony opis pod patronatem Marii Hill: "Prawy, ale idiota". I to jest mój największy problem z tym serialem, scenarzyści robią z Gordona idiotę, a biedny widz może tylko się dziwić, że ten idiota jeszcze dycha.



To że Gordon jeszcze żyje jest oczywiście zasługą Harveya Bullocka (genialny Donald Logue w tej roli), który zawsze próbuje przemówić Jimowi do rozumu, co jak można się domyśleć nie daje żadnych rezultatów, ale za to Bullock ma dar do pojawiania się w kryzysowych sytuacjach w ostatniej chwili i uratowania Jima. Tak, Bullock to taki rycerz na białym koniu ratujący naszą główną księżniczkę z opresji. Do tego Bullock ma jeszcze jedną przewagę nad Gordonem i nie chodzi mi tutaj o rozum i doświadczenie, ale o to, że jest postacią dużo lepiej napisaną. Gdyby nie Harvey większość scen z Jimem byłaby niezjadliwa, a tak mamy ciekawego bohatera dla kontrastu. To samo tyczy się dr Tompkins, nowej dziewczyny Jima, która wnosi do serialu powiew świeżości i tak potrzebnego humoru. 

Mam jeszcze dwa zarzuty do scenarzystów, czy twórców tego serialu jak kto woli. Mianowicie historia jaką zaserwowali Fish Mooney jest jak dla mnie kompletnie oderwana od rzeczywistości i zupełnie nie wpasowuje się w ramy serialu. Może i ten szpital wraz z demonicznym doktorkiem istniał w komiksach (nie wiem, bo nie czytałam), ale on kompletnie nic nie wniósł do fabuły, oprócz tego że Fish wróciła z okiem w innym kolorze i swoją nową rodziną. To samo tyczy się matki Pingwina, która jest jak z innej planety. Te kilka scen jakie miała na początku serialu były bardzo zabawne i do tego dawały widzom wgląd w to, w jakim środowisku i pod czyimi wpływami wychowywał się Oswald. Rozumiem też, że skoro wprowadzono do serialu postać matki, osoby najważniejszej w życiu Pingwina, to trzeba ją było gdzieś dalej umieścić w fabule. Problem jest jednak taki, że po pierwsze postać ta jest przeszarżowana na papierze, a do tego aktorka wcielająca się w nią ma ogromną zabawę z przerysowywania tej postaci jeszcze bardziej robiąc z niej już kompletną karykaturę. 



Co się zaś tyczy Pingwina, to nadal uważam że kradnie całe show, a scena pt: „Jestem królem Gotham”, choć strasznie bezsensowna, ładnie podkreśliła kto w tym serialu tak naprawdę rządzi i nie jest to dzielny Jim. Również jedna z lepszych scen w tym serialu należy do Pingwina. Jego spotkanie z Nygmą było po prostu bardzo dobrze napisane i świetnie zagrane. Szkoda, że przynajmniej w pierwszym sezonie nie było więcej konfrontacji tych dwóch panów. A sam Nygma przeszedł bardzo ciekawą „metamorfozę” i mam nadzieję, że scenarzyści nie zepsują jego postaci i nadal z wyczuciem będą prowadzić jego wątek i nie zrobią mu tego co uczynili Selinie.

Kiedy moja fanowska radość opadła Gotham okazał się być tylko i jedynie przyzwoitym serialem, który dobrze się ogląda, ale niestety już bez żadnych ochów i achów. A szkoda, bo myślałam że Gotham trafi na listę moich ulubionych seriali, na których odcinki czekam z tygodnia na tydzień...


PS. Wrócił Hannibal, więc jest impreza :)


1 komentarz:

  1. Pingwin i Harvey to najjaśniejsze punkty programu. Niestety, na tym kończą się pozytywne akcenty 'Gotham'. Męczyłam się z tą produkcją przez pół sezonu aż w końcu zaczęłam płakać, że muszę to oglądać i zalałam męża mnóstwem innych seriali, żeby zapomniał, że w ogóle zaczęliśmy tę sieczkę oglądać. Jestem bardzo rozczarowana, bo podobnie jak Ty uważam, że serial miał potencjał, ale kompletnie nie został pn wykorzystany...

    OdpowiedzUsuń