poniedziałek, 24 września 2012

Powrót do korzeni, czyli Glee wraca na dobre tory

Pamiętam, że oglądając pierwszy sezon Glee byłam pod dużym wrażeniem odwagi producentów. Serial o śpiewających dzieciakach z liceum w Ohio nie był stuprocentowym przepisem na sukces. A mimo to serial zyskał rzeszę fanów, zaś przeróbki starych i nowych hitów królowały w odtwarzaczach wielu osób, a nawet przewodziły na listach przebojów. Niestety mając kurę znoszącą złote jajka producenci postanowili wycisnąć z serialu jeszcze więcej. Były trasy koncertowe, wydania kolekcjonerskie, a nawet talent show, które miało za zadanie wyłonić kolejne gwiazdy pokroju aktorów z Glee. Wszystko to sprawiło, że serial jako taki został zepchnięty na drugi plan. Fabuła, dialogi i bohaterowie, którzy w pierwszych dwóch sezonach byli zabawni i oryginalni zaczęli powoli denerwować i irytować. Jako, że serial kierowany był do osób młodych, to prawie w każdym odcinku scenarzyści serwowali nam kolejny problem z jakim muszą zmagać się nastolatki, począwszy od przyznania się do homoseksualizmu, przez problem wiary, niepełnosprawności, a kończąc na przemocy domowej. Wszystko to miałoby rację bytu, ale pokazywane w sposób nachalny i narzucający widzowi sposób myślenia o danym problemie sprawiło, że oglądanie Glee przestało sprawiać radość, a zaczęło powodować ból głowy. Najbardziej bolesne było jednak to, że strona muzyczna serialu również zaczęła mocno kuleć, a przecież z założenia serial ten miał być musicalowy. W trzecim sezonie zamiast nowych aranżacji starych hitów, czy świetnych wykonów utworów z musicali, otrzymaliśmy słabe covery najnowszych hitów. Dlatego zebranie się do obejrzenia dwóch pierwszych odcinków czwartego sezonu Glee zajęło mi sporo czasu, jednak o dziwo było warto, bo Glee chyba dostrzegło światełko w tunelu i powoli wraca na właściwe tory.

Nowa Rachel i nowy Puck.

Przede wszystkim fabuła została podzielona na dwie równolegle toczące się historie, jedna przedstawia losy Glee Club w Ohio, zaś druga pokazuje zmagania Rachel i Kurta w NY. Na razie taka formuła serialu daje radę, ale nie wiem na jak długo. Do szkolnego chóru przyjęto nowe osoby. Tak więc mamy drugiego Puckermana oraz drugą Rachel. O ile zaginiony brat Noah daje radę (szkolny buntownik z małymi problemami z agresją), to Marley, czyli nowa Rachel, na razie jest jakaś nijaka, mimo świetnego wokalu. Może to przez jej historię: zmienianie szkół, ze względu na otyłą matkę kucharkę, pracującą w szkolnej stołówce, z której uczniowie robią sobie żarty, a może aktorka bardzo powoli się rozkręca. Oczywiście Quinn również znalazła swoją następczynię. Jej miejsce zajęła niezwykle ambitna Kitty, o której nic chwilowo nie wiadomo, oprócz tego, że dorównuje, a może nawet przerasta Quinn w byciu wredną. Co mnie przeraża to pakowanie się scenarzystów w powtórzenie trójkąta miłosnego z pierwszego sezonu Glee, wtedy było Quinn, Finn i Rachel, teraz nieuchronnie zbliżamy się do Kitty, Puckerman 2.0 i Marley. Obym się myliła, bo powtórzenie tego schematu będzie niezwykle nudne. Pomysł z depresją Britney związaną z powoli rozpadającym się związkiem z Santaną był ciekawy i bardzo prawdziwy. Niestety szkolnym miłościom rzadko udaje się przetrwać próbę czasu i odległości. Do szkolnego chóru również dołączył Wade i jego damskie alter ego Unique. Wydaje mi się, że dołączenie postaci Wade’a do stałej obsady będzie dużym plusem dla Glee, o ile scenarzystów nie poniosą wodze fantazji i nie zrobią z sympatycznego bohatera, irytującej karykatury. Denerwujący jest za to brak pomysłu scenarzystów na dalsze losy teraz już najstarszych członków Glee Clubu. Blaine, Artie czy Tina kręcą się po ekranie bez większego celu, szczególnie Tina, która przejęła styl od Rachel, a zatraciła swój trochę gotycki image.

Zjawiskowa Kate Hudson kradnie całe show.

Niestety wątek Ohio z kretesem przegrywa z wątkiem Rachel i Kurta w NY. A to wszystko za sprawą gościnnych występów w serialu Kate Hudson (mam nadzieję, że nie są to jedynie gościnne występy). Charyzma aktorki sprawia, że ciężko oderwać od niej wzrok (i słuch). Pomysł na złą nauczycielkę tańca wypada w tym sezonie najlepiej (chociaż jej historia dokonań na Broadwayu jest dziwna…). Daje to również pole do popisu Rachel, która musi zawalczyć o swoje, chyba po raz pierwszy spotyka się z tym, że ktoś nie traktuje jej jak gwiazdy i nie śpiewa peanów na jej cześć. Zetknięcie się z realiami wybijania się na szczyt w branży muzycznej i znalezienia swojego miejsca na Broadwayu to kolejny ciekawie rozpisany wątek. Uroku całości dodają piękne zdjęcia NY, bardzo dobre nowe aranżacje piosenek i ich świetne wykonanie, jak również niezwykle klimatyczne choreografie. Wszystko to nadaje nowego, ciekawego wydźwięku serialowi, który opowiadał jedynie losy szkolnego chóru. Teraz możemy zobaczyć jak marzenia o byciu gwiazdą brutalnie zderzają się z rzeczywistością. Wątek zmagań Rachel w NYADA to zdecydowanie moja ulubiona część serialu, może to również ze względu na nowego bohatera Brody’iego, który mam nadzieję, że zagości na dłużej. Jestem również ciekawa, jak potoczą się dalsze losy Kurta w NY. Oby scenarzyści byli dla niego bardziej łaskawi niż w poprzednich sezonach, bo pomysł na karierę Kurta w Vogue zapowiada się niezwykle ciekawie.

Uwielbiam lofty, dlatego będzie loft. Zresztą możliwość jeżdżenia rowerem po domu, kto  by tak nie chciał?

Muszę przyznać, że twórcy Glee zaserwowali mi w tym sezonie niezwykle miłą niespodziankę, bo z serialu który włączałam wtedy kiedy już nic innego nie było do oglądania, Glee wraca na miejsce serialu, na którego odcinki czekam, może nie z niecierpliwością, ale czekam. Oby scenarzyści zapomnieli o zeszłym roku i nie wracali do prezentowanego wtedy poziomu. Bo szkoda by było, gdyby po dwóch dobrych odcinkach Glee znów spuściło z tonu i wróciło do statusu serialu przyprawiającego o ból głowy.     
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz