sobota, 29 września 2012

Śpiewać, albo nie śpiewać o to jest pytanie, czyli krótkie rozmyślania nad musicalami

Do napisania dzisiejszego wpisu zainspirował mnie filmik promujący najnowszy film Toma Hoopera Les Miserables, czyli adaptację jednego z najbardziej znanych i kochanych musicali na świecie. W filmiku poruszono niezwykle ważny dla musicali temat, a mianowicie temat śpiewu. Film Hoopera ma być lepszy od innych ostatnio zrealizowanych musicali, gdyż aktorzy nie nagrywali utworów wcześniej. Nie zostali zaproszeni do studia kilka miesięcy przed rozpoczęciem nagrywania filmu by nagrać wszystkie piosenki. Oni śpiewają tu i teraz, to znaczy śpiewają podczas nagrywania każdej sceny. Aktorom akompaniuje pianista, a przy montażu filmu dźwięk pianina zostanie zastąpiony oryginalną melodia graną przez orkiestrę, jednak twórcy zapewniają, że głos aktorów nie zostanie poddany żadnym większym modulacjom i upiększeniom. Uważam, że jest to pomysł niezwykle ryzykowny, ale dla filmu może okazać się zbawienny, bo przecież powstało już wiele ekranizacji i adaptacji powieści Victora Hugo, więc reżyser, producenci i aktorzy muszą sprawić by ich film okazał się lepszy od poprzednich. Sprawić tego nie ma genialny, czysty wokal bez żadnych fałszów i nieczystości, a właśnie śpiew pełen emocji, szeptów a nawet pauz w wykonywanym utworze. Piosenka będzie brzmiała w taki sposób, w jaki aktor postanowi ją w danym momencie zaśpiewać. Emocje nie tylko będą widoczne na twarzach aktorów, ale będą również słyszane w ich głosach i mają sprawić byśmy znowu wsłuchali się w tekst dobrze nam znanych piosenek i zrozumieli ich sens na nowo. 

 Mam nadzieję, że w filmie wszystko będzie wyglądać tak dobrze jak na tym filmiku.

Kierunek jaki obrali sobie twórcy w realizacji musicalu jest według mnie jedynym słusznym kierunkiem. Nagrywanie utworów przed tym jak zaczyna się realizację filmu jest trochę pójściem na łatwiznę. W studiu można dopracować wszystkie dźwięki, zaś osoba, która nie potrafi śpiewać, po lekkiej obróbce nagrania, okaże się że śpiewa nieźle. Jednak w studiu nie zagra się tych wszystkich emocji jakie towarzyszą nagrywaniu poszczególnych scen na planie filmowym. Bo przecież nie jesteśmy w stanie przewidzieć czy w tej scenie akurat można sobie pozwolić na więcej, zaśmiać się w jakimś momencie lub zapłakać. I kiedy aktorzy grają, nawet podśpiewując na planie, to nigdy nie osiągną takiego efektu, jaki osiągnęliby gdyby śpiewali na żywo, podczas kręcenia scen. Czasami wydaje się to wręcz śmieszne, że aktor, który powiedzmy sobie szczerze wiemy, że nie wykazuje żadnych większych umiejętności wokalnych, biega po jakichś górach/ schodach/ ulicach i głos mu nie drży, śpiewa czysto i biegając tyle nie łapie żadnej zadyszki. Albo aktorka gra scenę, w której ma złamane serce i płacze, ale śpiewa czysto, bez żadnego zająknięcia. Wydaje mi się, że właśnie dlatego ostatnio filmowe wersje musicali nie odnosiły aż takich sukcesów. Bo skupiono się na tym by piosenki brzmiały dobrze, a na dalszy plan zepchnięto to, czy śpiewane utwory w danej scenie dobrze łączą się z odgrywanymi przez aktorów emocjami. I nie wiem jak dobry byłby aktor to i tak zawsze widać tę różnicę.

 Patrząc na trailer film powinien sprostać oczekiwaniom. 
Rola Fantine to kolejny dobry aktorski wybór Anne Hathaway.

Nagrywanie piosenek wcześniej, w studiu, ma również swoje plusy. Po pierwsze aktor może być dobrym aktorem, ale nie śpiewać zbyt dobrze, wtedy w studiu wszystko się poprawi, ładnie zmontuje i na koniec, nasz aktor gra i śpiewa fenomenalnie. Czyli nie trzeba się skupiać na tym by z castingów wyłonić świetnie śpiewających aktorów, bo zawsze w studiu nagraniowym można im trochę dopomóc. Kolejnym plusem jest to, że kręcąc sceny aktor musi się jedynie skupić na graniu, a nie na graniu i śpiewaniu. Może się skupić na tym, co mu wychodzi najlepiej, a nie stresować się nad poprawnością wyśpiewywanych dźwięków czy nie pomyleniem słów piosenki. Nie znam się na reżyserii, ale zapewne sposób kręcenia, albo rodzaj używanego sprzętu w jakimś stopniu różni się od tego kiedy piosenki są już nagrane w studiu i montowane do obrazu później, a kiedy aktor śpiewa na planie filmowym i dźwięki muszą być dokładnie zarejestrowane (zawsze można usunąć szumy, ale zapewne są jakieś różnice… ). Tak więc nagrywając utwory w studiu mamy potem na planie filmowym zrelaksowanych i dumnych ze swoich wokalnych wyczynów aktorów.  Jednak gdy aktorzy jednocześnie grają i śpiewają na planie filmowym to należy im się ogromny szacunek, a przede wszystkim to dla nich niesamowity sprawdzian umiejętności aktorskich. Jest to również wyzwanie dla ludzi od castingów by zaangażować osoby radzące sobie ze śpiewem na równi z graniem, albo ludzi którzy są tak dobrzy w graniu, że potrafią nam wmówić że potrafią śpiewać.

Obecnie jeżeli chcę obejrzeć musical to rzadko sięgam po filmową jego wersję, zdecydowanie bardziej przemawiają do mnie wersje zarejestrowanych musicali wystawianych w teatrach. Dla mnie jest to zupełnie inny rodzaj przeżyć estetycznych, a przy tym jest to taka namiastka teatru w domu. Co jest zadziwiające za każdym razem kiedy oglądam filmową wersję musicalu to staje się ona dla mnie coraz bardziej nijaka, jednak gdy oglądam zarejestrowaną wersję teatralną to za każdym razem towarzyszą mi podobne emocje i na nowo przeżywam rozterki bohaterów. Najlepiej można to wytłumaczyć na przykładzie Upiora w operze. Film z 2004 roku nie jest filmem złym, bo wizualnie film jest przepiękny, aktorzy grają nieźle, a piosenki brzmią poprawnie (szczególnie gdy popatrzymy na to jakże cudowne zjawisko, że Upiora gra Gerard Butler, który przyznał się w jednym z wywiadów, że wcześniej w swoim życiu ze śpiewaniem miał mało wspólnego, chyba że zaliczymy do tego śpiewanie pod prysznicem). Do filmu mam duży sentyment, bo była to pierwsza wersja tego musicalu jaką zobaczyłam, jednak gdy mam ochotę obejrzeć Upiora to sięgam po DVD z zarejestrowanym musicalem wystawionym w The Royal Albert Hall na 25. rocznicę powstania musicalu. Klimat stworzony przez Camerona Mackintosha, niezwykłe scenografie, kostiumy i świetnie śpiewający aktorzy sprawiają, że za każdym razem mam łzy w oczach kiedy Christine zdejmuje maskę Upiorowi, a ten jest jednocześnie zły i upokorzony, albo gdy Upiór puszcza Christine i Raula wolno, a sam zostaje w podziemiach. Te niezwykle emocjonalne wykonania bardzo dobrze znanych mi piosenek każdorazowo powodują, że oglądanie musicalu na spokojnie nie ma racji bytu.

Ramin Karimloo to mój ulubiony Upiór ever i pod względem aktorskim i wokalnym.       

Niestety, mimo różnych podejść do sposobu kręcenia musicali, filmowemu musicalowi będzie niesamowicie ciężko dorównać musicalowi wystawianemu w teatrze, gdzie aktorzy biegają po scenie, a emocje przekazywane przez nich śpiewem sprawiają, że przez nasze ciało przechodzą przyjemne dreszcze. Wiem, że raczej nie powinno się porównywać tych dwóch form: filmowej i teatralnej musicalu, ale najlepszy musical jaki widziałam to Les Miserables w Romie, na który odkładałam pieniądze przez parę miesięcy żeby pójść go zobaczyć. I jeżeli twórcom filmu uda się wywołać we mnie emocje, w połowie tak silne, jakie towarzyszyły mi oglądając musical na deskach teatru, to będę w pełni usatysfakcjonowana.    
       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz