sobota, 9 listopada 2013

Dlaczego?, czyli garść narzekań na filmową „Grę Endera”

Poniższy tekst nie jest recenzją, a zbiorem przemyśleń na temat filmu, które nie zostały wrzucone w jakieś konkretne ramy. Dlaczego? Bo tak łatwiej było mi wyrzucić z siebie emocje jakich dostarczył mi seans. Tu pragnę również nadmienić, że w tym jakże nieskładnym tekście nie obyło się bez spojlerów, których dla osób niezaznajomionych z prozą Orsona Scotta Carda jest jak stąd, do planety Formidów, czyli według autora książki dużo, a twórców filmu już nie tak bardzo.

Pierwsza rzecz jaka mnie gnębi, to ta, że gdzieś w połowie seansu byłam zadowolona, iż pomijając nieścisłości fabuły filmu z treścią książki, będę mogła napisać, że film się obronił i był dobry. Niestety nie mogę tak napisać, ponieważ twórcy do końca starali się mnie przekonać, że zupełnie książki nie czytali. Jestem im wdzięczna za ich cudne zakończenie, które zmasakrowało cały film, a z bohaterów filmu chcąc nie chcąc zrobiło idiotów. A przecież książkowe zakończenie jest bardzo dobre, a przede wszystkim jest sensowne i nie podważa niczyjej inteligencji i jako takiego instynktu samozachowawczego. Jestem ciekawa czy Card'owi dane było zobaczyć scenariusz i dochodzić się ze scenarzystą i reżyserem w jednej osobie, o nie robienie ze swojej książki kompletnie niespójnej nowej historii, gdzie zachowano kilka wydarzeń i imion. Nie chcę tak bardzo krytykować filmu, bo nie jestem zagorzałą fanką książki. Owszem bardzo dobrze mi się ją czytało, ba nawet przeczytałam dwa kolejne tomy (przede mną jeszcze dwa), ale nie będę bronić każdej linijki tekstu, bo to nie ma sensu. Według mnie nie na tym polega kręcenie filmu na podstawie książki, przecież przeniesienie jej na ekran słowo w słowo to takie trochę mission impossible. Mimo to, jeżeli jednak bierzemy się za zrobienie filmu opartego na książce to musimy mieć na uwadze dwa czynniki: nie możemy zawieść fanów książki, czyli wierność oryginałowi być powinna i musimy zrobić film taki, aby widz który książki nie czytał, mógł cokolwiek zrozumieć z filmu i bawić się równie dobrze jak zaznajomiony z fabułą fan. W przypadku filmu Hood'a jak dla mnie nie ma ani jednego, ani drugiego. Za dużo z książki wyrzucono i zmieniono by fan na filmie bawił się przednio, zaś widz niezaznajomiony z książką będzie wątpił w jakikolwiek sens pokazywanej mu na ekranie historii. A to już kłuje w oczy, bo żeby było dobre science-fiction, to musi być całkiem mocna argumentacja, a tu ta argumentacja gdzieś ginie w tle, a co gorsza momentami przeczy sama sobie.

Asa Butterfield wyrósł od czasu Chłopca w Pasiastej Piżamie i rozwinął się aktorsko.
Bardzo dobra rola w jego wykonaniu.

Wychodząc z kina, miałam tę przyjemność iść za osobą, która głośno narzekała na to, że twórcy filmu wszystko poprzekręcali, powycinali i w ogóle to nie film, a wielka tragedia. Musiałam się mocno hamować żeby nie zacząć się śmiać z tej osoby. Później jednak naszła mnie chwila refleksji i kiedy tak zaczęłam analizować co mogło aż tak zdenerwować tego widza, to okazało się, że na palcach u jednej ręki się tego nie policzy, a co tam, na dwóch będzie trudno. Nie chcę wytykać mniejszych nieścisłości, bądź przeinaczania wydarzeń na korzyść scenariusza (jak się jednak okazało na niekorzyść), ale ciężko jest nie wytknąć takich podstawowych. Po pierwsze można przełknąć fakt iż kilkuletnie dzieci zastąpiono nastolatkami oraz że pozbyto się wątku Demostenesa o Locke'a, który w książce zajmował dość dużo miejsca. To jednak można zrozumieć, albo wytłumaczyć ograniczeniem czasowym filmu. Nie można jednak wytłumaczyć w ten sposób zredukowania do dosłownego minimum relacji Endera z Valentine i tego jaki wpływ na Endera miał jego bezwzględny i morderczy brat Peter. Przez to niektóre sceny tracą swój wydźwięk. Książkowy Ender przede wszystkim nie chciał stać się taki jak Peter, bał się tego bardziej niż wszystkiego innego. W filmie Peter raz go zbił i na tym zakończyła się jego rola. A przepraszam pojawia się potem w lustrze, co dla widza nieznającego fabuły może okazać się nielogiczne. Tak samo nielogiczna jest scena rozmowy Endera z Val na jeziorze. Ona go w jednym zdaniu prosi by kontynuował szkolenie, a on się zgadza. Po prostu był humorzasty i tak mu się umyśliło, że dopóki siostra go nie poprosi by walczył o Ziemię, to on sobie dalej będzie pływał tratwą po jeziorze. Hood zupełnie zrezygnował z pokazania tego jak ważna dla Endera była Valentine i na odwrót, stąd scena na jeziorze jest bezsensowna.



Kontynuując, wiele nieścisłości można wytknąć co do pokazania Szkoły Bojowej. Alienacja Endera, jaką mu zgotował pułkownik Graff w filmie jest żadna. Jest scena jak Ender je posiłek w stołówce siedząc sam przy stoliku, ale nie na tym ta alienacja w książce polegała. Kolejna rzecz to ta, że jak na taką dużą szkołę, to strasznie mało w niej armii. W książce było kilkanaście, w filmie jest całe trzy. Nie rozumiałam też sceny pierwszego treningu starterów w strefie zerowej grawitacji. Dali dzieciom kombinezony i broń i kazali sobie latać, zapomnieli jednak wspomnieć co owa broń robi i jak działa. I tak dzieci zaczęły do siebie strzelać. A co by się stało jakby tak owa broń mogła zrobić krzywdę i zamiast zamrozić rękę, to by ją oderwała? Wiem, że nie dali by im przecież czegoś czym mogliby zrobić sobie ogromną krzywdę, ale mogli chociaż zapoznać ich z instrukcją obsługi. Podoba mi się również przyśpieszony program nauki w Szkole Bojowej, skoro po stoczeniu kilku bitew na krzyż można zostać genialnym strategiem.

Zostając jeszcze przy Szkole Bojowej należałoby powiedzieć słów kilka o tym jak potraktowano postać pułkownika Graffa. Jest to ważna postać w książce, która ma ogromny wpływ na Endera. To on od samego początku go alienuje, to on doprowadza do sytuacji konfliktowych między chłopakiem a resztą uczniów, to on doprowadza go do granic wytrzymałości psychicznej i fizycznej, to również on nieustannie rzuca mu wszelkie kłody pod nogi gdy daje chłopakowi jego własną armię. Graff nie jest postacią, którą się lubi, ale jest postacią której motywy w większym lub mniejszym stopniu da się zrozumieć, szczególnie kiedy dostrzega się, że i na nim odbija się to „tresowanie” Endera, bo i jego sympatię chłopak sobie zaskarbił. Fani książki mogli czuć się usatysfakcjonowani gdy okazało się, że Graffa zagra Harrison Ford. Po seansie mogę stwierdzić, że Ford zagrał dobrze na tyle na ile pozwolił mu scenariusz, który z postaci Graffa zrobił człowieka niekonsekwentnego, który trochę pokrzyczy, a potem się pouśmiecha. Ogólnie pułkownik w filmie niczym się nie przejmuje, jego praca jest bezstresowa, a i również na Enderze stresu nie wywiera. Wszystko jest dobrze, a to że szkoli się dzieci do walki z najeźdźcą z kosmosu, to powszechnie znana, dobrze uargumentowana praktyka.

Ładnie to wszystko wyglądało, tylko dlaczego w scenariuszu też poniosła twórców wyobraźnia? 

Ważną postacią w książce jest Mazer Rackham, dzięki któremu ludzkość przetrwała i odparła poprzedni atak formidów, który bądź co bądź miał miejsce ponad pół wieku wstecz od czasu akcji książki. Twórcy filmu stwierdzili jednak, że to co zrobił Mazer jest nudne, więc dopisali mu swoją historię. Owa przeszłość Mazera jest wręcz cudowna, a sir Ben Kingsley w tatuażach na twarzy wygląda świetnie, do tego sugeruje się widzom, że to on jest pierwszym Mówcą Umarłych. Szkoda tylko, że zajęto się wciskaniem widzowi cudów na kiju, a nikt nie wyjaśnił temu widzowi dlaczego ów Mazer jeszcze żyje, a do tego świetnie się trzyma. Czepiając się dalej nieścisłości czasowych trzeba przyznać, że Hood pominął pobieżne wyjaśnienia Carda odnośnie efektów relatywistycznych oraz paradoksu bliźniąt, nie zajrzał też do żadnego podręcznika z fizyki i tym samym flota ludzi doleci do planety formidów za 28 dni czasu ziemskiego, a w tym czasie: Ender kończy szkolenie w Szkole Bojowej, przebywa na Ziemi przez jakieś 2-3 miesiące i leci na Erosa. Jednym słowem Hood zagiął czasoprzestrzeń, za co należą mu się gratulacje i nagroda Nobla.

Można jeszcze tak długo wypominać twórcom ich niekonsekwencję. Można mieć żal, że kadeci Szkoły Bojowej są pozbawieni charakteru, że przez parę scen ktoś usilnie chce pokazać, że coś iskrzy między Petrą, a Enderem (na szczęście nie wyszło z tego nic romantycznego...), a Rico z Hanny Montany znęca się nad dużo mniejszym od niego Enderem, nie to żeby Asa Butterfield był wyższy od Moises'a Arias'a. Najbardziej jednak przykre jest to, że na początku filmu pokazano cytat z książki odnośnie tego, że Ender najpierw poznaje przeciwnika, wręcz obdarza go miłością, poznaje jego słabe strony, myśli jak on, by potem go zniszczyć. To zawsze odbija się na nim negatywnie, a wyrzuty sumienia nie dają o sobie zapomnieć. W filmie nie ma pokazanej tej ogromnej empatii Endera, stąd jedne z ostatnich scen są trochę bezsensowne dla widza nieczytającego książki. Zresztą w ostatnich scenach można się też przyczepić do tego, że brakuje tego kulminacyjnego momentu, kiedy Ender wykończony wszystkimi testami Graffa, przestaje trzymać się zasad i rozgrywa grę według swoich reguł. Gdy Ender triumfuje, nie ma tego efektu gdyż przez cały film nie pokazano tej wyżej wspomnianej alienacji i doprowadzania Endera na skraj zdrowia psychicznego i fizycznego.


Cóż Gra Endera to ładny wizualnie film, z całkiem niezłą muzyką, który zdaniem na końcu „na motywach powieści” chce się usprawiedliwić, że z książką ma dość mało wspólnego. Do tego robi z głównego bohatera idiotę roku, który jest tak inteligentny, że gdy od połowy filmu mówią mu (może nie do końca wprost, ale mówią) że nie gra w grę, a walczy naprawdę to on tego nie rozumie i na koniec popada w histerię. Podsumowując, Gra Endera będzie dobrym filmem jeżeli wyłączy się myślenie i pozwoli twórcom robić z siebie głupka, inaczej co chwila widz może mlaskać z niezadowolenia i irytacji. Tyczy się to i widza, który książkę czytał i widza, który pierwszy raz usłyszał słowa Gra Endera. Lepiej też nie stawiać się na moim miejscu i w domu analizować to co się z radością oglądało w kinie, bo można się poczuć bardzo oszukanym. To tyle, ulżyło mi ;)   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz