Poniższy tekst nie jest recenzją, a
zbiorem przemyśleń na temat filmu, które nie zostały wrzucone w
jakieś konkretne ramy. Dlaczego? Bo tak łatwiej było mi wyrzucić
z siebie emocje jakich dostarczył mi seans. Tu pragnę również
nadmienić, że w tym jakże nieskładnym tekście nie obyło się
bez spojlerów, których dla osób niezaznajomionych z prozą Orsona
Scotta Carda jest jak stąd, do planety Formidów, czyli według
autora książki dużo, a twórców filmu już nie tak bardzo.
Pierwsza rzecz jaka mnie gnębi, to ta,
że gdzieś w połowie seansu byłam zadowolona, iż pomijając
nieścisłości fabuły filmu z treścią książki, będę mogła
napisać, że film się obronił i był dobry. Niestety nie mogę tak
napisać, ponieważ twórcy do końca starali się mnie przekonać,
że zupełnie książki nie czytali. Jestem im wdzięczna za ich
cudne zakończenie, które zmasakrowało cały film, a z bohaterów
filmu chcąc nie chcąc zrobiło idiotów. A przecież książkowe
zakończenie jest bardzo dobre, a przede wszystkim jest sensowne i
nie podważa niczyjej inteligencji i jako takiego instynktu
samozachowawczego. Jestem ciekawa czy Card'owi dane było zobaczyć
scenariusz i dochodzić się ze scenarzystą i reżyserem w jednej
osobie, o nie robienie ze swojej książki kompletnie niespójnej
nowej historii, gdzie zachowano kilka wydarzeń i imion. Nie chcę
tak bardzo krytykować filmu, bo nie jestem zagorzałą fanką
książki. Owszem bardzo dobrze mi się ją czytało, ba nawet
przeczytałam dwa kolejne tomy (przede mną jeszcze dwa), ale nie
będę bronić każdej linijki tekstu, bo to nie ma sensu. Według
mnie nie na tym polega kręcenie filmu na podstawie książki,
przecież przeniesienie jej na ekran słowo w słowo to takie trochę
mission impossible. Mimo to, jeżeli jednak bierzemy się za
zrobienie filmu opartego na książce to musimy mieć na uwadze dwa
czynniki: nie możemy zawieść fanów książki, czyli wierność
oryginałowi być powinna i musimy zrobić film taki, aby widz który
książki nie czytał, mógł cokolwiek zrozumieć z filmu i bawić
się równie dobrze jak zaznajomiony z fabułą fan. W przypadku
filmu Hood'a jak dla mnie nie ma ani jednego, ani drugiego. Za dużo
z książki wyrzucono i zmieniono by fan na filmie bawił się
przednio, zaś widz niezaznajomiony z książką będzie wątpił w
jakikolwiek sens pokazywanej mu na ekranie historii. A to już kłuje w
oczy, bo żeby było dobre science-fiction, to musi być całkiem
mocna argumentacja, a tu ta argumentacja gdzieś ginie w tle, a co
gorsza momentami przeczy sama sobie.
Asa Butterfield wyrósł od czasu Chłopca w Pasiastej Piżamie i rozwinął się aktorsko. Bardzo dobra rola w jego wykonaniu. |
Wychodząc z kina, miałam tę
przyjemność iść za osobą, która głośno narzekała na to, że
twórcy filmu wszystko poprzekręcali, powycinali i w ogóle to nie
film, a wielka tragedia. Musiałam się mocno hamować żeby nie
zacząć się śmiać z tej osoby. Później jednak naszła mnie
chwila refleksji i kiedy tak zaczęłam analizować co mogło aż tak
zdenerwować tego widza, to okazało się, że na palcach u jednej
ręki się tego nie policzy, a co tam, na dwóch będzie trudno. Nie
chcę wytykać mniejszych nieścisłości, bądź przeinaczania
wydarzeń na korzyść scenariusza (jak się jednak okazało na
niekorzyść), ale ciężko jest nie wytknąć takich podstawowych.
Po pierwsze można przełknąć fakt iż kilkuletnie dzieci
zastąpiono nastolatkami oraz że pozbyto się wątku Demostenesa o
Locke'a, który w książce zajmował dość dużo miejsca. To jednak
można zrozumieć, albo wytłumaczyć ograniczeniem czasowym filmu.
Nie można jednak wytłumaczyć w ten sposób zredukowania do
dosłownego minimum relacji Endera z Valentine i tego jaki wpływ na
Endera miał jego bezwzględny i morderczy brat Peter. Przez to
niektóre sceny tracą swój wydźwięk. Książkowy Ender przede
wszystkim nie chciał stać się taki jak Peter, bał się tego
bardziej niż wszystkiego innego. W filmie Peter raz go zbił i na
tym zakończyła się jego rola. A przepraszam pojawia się potem w
lustrze, co dla widza nieznającego fabuły może okazać się
nielogiczne. Tak samo nielogiczna jest scena rozmowy Endera z Val na
jeziorze. Ona go w jednym zdaniu prosi by kontynuował szkolenie, a
on się zgadza. Po prostu był humorzasty i tak mu się umyśliło,
że dopóki siostra go nie poprosi by walczył o Ziemię, to on sobie
dalej będzie pływał tratwą po jeziorze. Hood zupełnie
zrezygnował z pokazania tego jak ważna dla Endera była Valentine i
na odwrót, stąd scena na jeziorze jest bezsensowna.
Kontynuując, wiele nieścisłości
można wytknąć co do pokazania Szkoły Bojowej. Alienacja Endera,
jaką mu zgotował pułkownik Graff w filmie jest żadna. Jest scena
jak Ender je posiłek w stołówce siedząc sam przy stoliku, ale nie
na tym ta alienacja w książce polegała. Kolejna rzecz to ta, że
jak na taką dużą szkołę, to strasznie mało w niej armii. W
książce było kilkanaście, w filmie jest całe trzy. Nie
rozumiałam też sceny pierwszego treningu starterów w strefie
zerowej grawitacji. Dali dzieciom kombinezony i broń i kazali sobie
latać, zapomnieli jednak wspomnieć co owa broń robi i jak działa.
I tak dzieci zaczęły do siebie strzelać. A co by się stało jakby
tak owa broń mogła zrobić krzywdę i zamiast zamrozić rękę, to
by ją oderwała? Wiem, że nie dali by im przecież czegoś czym
mogliby zrobić sobie ogromną krzywdę, ale mogli chociaż zapoznać
ich z instrukcją obsługi. Podoba mi się również przyśpieszony
program nauki w Szkole Bojowej, skoro po stoczeniu kilku bitew na
krzyż można zostać genialnym strategiem.
Zostając jeszcze przy Szkole Bojowej
należałoby powiedzieć słów kilka o tym jak potraktowano postać
pułkownika Graffa. Jest to ważna postać w książce, która ma
ogromny wpływ na Endera. To on od samego początku go alienuje, to
on doprowadza do sytuacji konfliktowych między chłopakiem a resztą
uczniów, to on doprowadza go do granic wytrzymałości psychicznej i
fizycznej, to również on nieustannie rzuca mu wszelkie kłody pod
nogi gdy daje chłopakowi jego własną armię. Graff nie jest
postacią, którą się lubi, ale jest postacią której motywy w
większym lub mniejszym stopniu da się zrozumieć, szczególnie
kiedy dostrzega się, że i na nim odbija się to „tresowanie”
Endera, bo i jego sympatię chłopak sobie zaskarbił. Fani książki
mogli czuć się usatysfakcjonowani gdy okazało się, że Graffa
zagra Harrison Ford. Po seansie mogę stwierdzić, że Ford zagrał
dobrze na tyle na ile pozwolił mu scenariusz, który z postaci
Graffa zrobił człowieka niekonsekwentnego, który trochę
pokrzyczy, a potem się pouśmiecha. Ogólnie pułkownik w filmie
niczym się nie przejmuje, jego praca jest bezstresowa, a i również
na Enderze stresu nie wywiera. Wszystko jest dobrze, a to że szkoli
się dzieci do walki z najeźdźcą z kosmosu, to powszechnie znana,
dobrze uargumentowana praktyka.
Ładnie to wszystko wyglądało, tylko dlaczego w scenariuszu też poniosła twórców wyobraźnia? |
Ważną postacią w książce jest
Mazer Rackham, dzięki któremu ludzkość przetrwała i odparła
poprzedni atak formidów, który bądź co bądź miał miejsce ponad
pół wieku wstecz od czasu akcji książki. Twórcy filmu
stwierdzili jednak, że to co zrobił Mazer jest nudne, więc
dopisali mu swoją historię. Owa przeszłość Mazera jest wręcz
cudowna, a sir Ben Kingsley w tatuażach na twarzy wygląda świetnie,
do tego sugeruje się widzom, że to on jest pierwszym Mówcą
Umarłych. Szkoda tylko, że zajęto się wciskaniem widzowi cudów
na kiju, a nikt nie wyjaśnił temu widzowi dlaczego ów Mazer
jeszcze żyje, a do tego świetnie się trzyma. Czepiając się dalej
nieścisłości czasowych trzeba przyznać, że Hood pominął
pobieżne wyjaśnienia Carda odnośnie efektów relatywistycznych
oraz paradoksu bliźniąt, nie zajrzał też do żadnego podręcznika
z fizyki i tym samym flota ludzi doleci do planety formidów za 28
dni czasu ziemskiego, a w tym czasie: Ender kończy szkolenie w
Szkole Bojowej, przebywa na Ziemi przez jakieś 2-3 miesiące i leci
na Erosa. Jednym słowem Hood zagiął czasoprzestrzeń, za co należą
mu się gratulacje i nagroda Nobla.
Można jeszcze tak długo wypominać
twórcom ich niekonsekwencję. Można mieć żal, że kadeci Szkoły
Bojowej są pozbawieni charakteru, że przez parę scen ktoś usilnie
chce pokazać, że coś iskrzy między Petrą, a Enderem (na
szczęście nie wyszło z tego nic romantycznego...), a Rico z Hanny
Montany znęca się nad dużo mniejszym od niego Enderem, nie to żeby
Asa Butterfield był wyższy od Moises'a Arias'a. Najbardziej jednak
przykre jest to, że na początku filmu pokazano cytat z książki
odnośnie tego, że Ender najpierw poznaje przeciwnika, wręcz
obdarza go miłością, poznaje jego słabe strony, myśli jak on, by
potem go zniszczyć. To zawsze odbija się na nim negatywnie, a
wyrzuty sumienia nie dają o sobie zapomnieć. W filmie nie ma
pokazanej tej ogromnej empatii Endera, stąd jedne z ostatnich scen
są trochę bezsensowne dla widza nieczytającego książki. Zresztą
w ostatnich scenach można się też przyczepić do tego, że brakuje
tego kulminacyjnego momentu, kiedy Ender wykończony wszystkimi
testami Graffa, przestaje trzymać się zasad i rozgrywa grę według
swoich reguł. Gdy Ender triumfuje, nie ma tego efektu gdyż przez
cały film nie pokazano tej wyżej wspomnianej alienacji i
doprowadzania Endera na skraj zdrowia psychicznego i fizycznego.
Cóż Gra Endera to ładny wizualnie
film, z całkiem niezłą muzyką, który zdaniem na końcu „na
motywach powieści” chce się usprawiedliwić, że z książką ma
dość mało wspólnego. Do tego robi z głównego bohatera idiotę
roku, który jest tak inteligentny, że gdy od połowy filmu mówią
mu (może nie do końca wprost, ale mówią) że nie gra w grę, a
walczy naprawdę to on tego nie rozumie i na koniec popada w
histerię. Podsumowując, Gra Endera będzie dobrym filmem jeżeli
wyłączy się myślenie i pozwoli twórcom robić z siebie głupka,
inaczej co chwila widz może mlaskać z niezadowolenia i irytacji.
Tyczy się to i widza, który książkę czytał i widza, który
pierwszy raz usłyszał słowa Gra Endera. Lepiej też nie stawiać
się na moim miejscu i w domu analizować to co się z radością
oglądało w kinie, bo można się poczuć bardzo oszukanym. To tyle,
ulżyło mi ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz