Tak się jakoś złożyło, że zamiast
trafić do kina na premierę The Hunger Games: Catching Fire,
dotarłam na nie prawie tydzień później, co niezwykle mnie bolało.
Po tym zdaniu można wywnioskować, że jestem fanką prozy Suzanne
Collins, niestety będzie to błędne stwierdzenie. Owszem książki
połknęłam w kilka dni, ale uniknęłam tego fanowskiego szału.
Może dlatego, że proza ta nie poruszyła mnie tak jak innych, albo
po prostu dlatego, że po owe książki sięgnęłam dużo wcześniej
niż moi znajomi i kiedy im je wtedy polecałam, oni tylko kręcili
nosem. Jak to więc często bywa, kiedy nie ma się z kim dzielić
swoją fanowską radością, przeminęła gdzieś ona na długo przed
pierwszym filmem i nie powróciła po jego seansie. Druga część
nie sprawiła, że chcę odświeżyć książki, ale była znakomita
i z tego prostego powodu zamiast czytać jeszcze raz książkę,
zdecydowanie bardziej wolę obejrzeć jeszcze raz film. Jest ku temu
jeszcze jeden prosty powód, otóż The Hunger Games: Catching Fire
zalicza się do tego jakże nielicznego grona filmów, które są
bardzo wierną ekranizacją książki, a do tego są od niej w
jakimś, chociaż niewielkim stopniu lepsze.
Nie widzę sensu przytaczania fabuły
filmu, gdyż Ci, którzy znają prozę Suzanne Collins dokładnie
wiedzą czego mogą się po filmie spodziewać, pozostali zaś,
którzy nie lubią spojlerów niech dalej nie czytają. A najlepiej
niech przeczytają książki i dopiero wybiorą się do kina (a potem
ewentualnie tu wrócą ;) ), bo wydaje mi się, że film ma dużo
większy wydźwięk dla tych którzy znają fabułę, pozostałych
może zostawić ze swego rodzaju pustką... Jeszcze raz ostrzegam przed nawałem spojlerów.
Ogromnym problemem przeniesienia
książek Collins na ekran jest rozwiązanie problemu narracji w
pierwszej osobie. Już pierwszy film całkiem nieźle poradził sobie
z tym problemem. Twórcy pokazali jak Igrzyska wyglądają od strony
organizacji. Widzowie mieli wgląd do centrum dowodzenia. Mogli także
podsłuchiwać rozmowy prezydenta Snowa z Seneką i zobaczyć jak
pozbawieni uczuć są mieszkańcy Kapitolu, kiedy to dzieci zabijają
się na arenie, a oni siedząc za monitorami wymyślają coraz
bardziej okrutne sposoby zadawania im cierpienia i doprowadzania do
bezpośrednich konfrontacji między nimi. W drugiej części twórcy
poszli o krok dalej. Pokazali dużo więcej knować prezydenta Snowa
i sposobu w jaki rządzi Panem. Scena kiedy Snow ze swoją wnuczką
ogląda Igrzyska jest niezwykle trafna i potrzebna, bo pokazuje jak
każdy inaczej podchodzi do owych Igrzysk, które powoli przestają
mieć to jedno, mityczne przesłanie – przypomnienie o dawnej
wojnie i jej skutkach. Dla Snowa stały się formą wyrafinowanego
sposobu wyeliminowania niewygodnego wroga – Katniss, która w
praktyce przez przypadek stała się symbolem rewolucji. Dla jego
wnuczki, jak i reszty mieszkańców Kapitolu, to zwykłe reality show
– dziewczynka chodzi w podobnej fryzurze do swojej idolki,
dziewczyny igrającej z ogniem i kiedyś chce się zakochać tak jak
ona. Pomijając jednak kwestię znaczenia Igrzysk i kontynuując myśl
rozwiązania problemu narracji pierwszoosobowej, to twórcy dobrze
wiedzieli co robią dając postaci Plutarcha więcej czasu
antenowego. Przede wszystkim jednak genialnym posunięciem z ich
strony było obsadzenie w tej roli Philipa Seymur'a Hoffman'a. Aktor
idealnie wczuł się w swoją rolę, w postać człowieka, który
stanął na czele rewolucji, przez co wziął na barki najcięższe
zadanie, czyli wodzenie za nos prezydenta Snowa. Sceny kiedy Seymur
Hoffman pojawia się na ekranie wraz z Donaldem Sutherlandem to swego
rodzaju perełki. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że więcej
w nich napięcia i emocji niż w późniejszych scenach walki na
arenie.
Ciągnąc dalej mój nieskładny wywód
o rozwiązaniu problemu narracji pierwszoosobowej to należy się
zatrzymać przy postaci Katniss, w końcu w książce to ona opowiada
o wszystkich wydarzeniach. I tu jest problem, bo postać Katniss to
chyba jedna z bardziej irytujących głównych bohaterów w ogóle.
Czytając książki, moje uczucia wobec niej były tak ambiwalentne
jak nastroje bohaterów literatury epoki romantyzmu. Dawno nikt nie
stworzył bohaterki tak zadufanej w sobie i wykazującej się aż tak
ogromnym egoizmem. Z drugiej strony Katniss to jedna z tych niewielu
bohaterek współczesnej literatury młodzieżowej, u której
instynkt przetrwania jest tak silny, że nie czeka na rycerza w
złotej zbroi, tylko sama walczy o swoje życie. Jest w tej walce
jednak tak zaślepiona, że momentami stwierdzenie „wszystkie
chwyty dozwolone” nabiera nowego znaczenia. Dlatego kiedy książkowa
Katniss cierpi, nie ma to aż tak wielkiego wydźwięku jak mieć
powinno. Na szczęście filmowa Katniss potrafi wzbudzić w widzu te
emocje, które powinien wzbudzić jej książkowy pierwowzór. I tu
należą się ogromne brawa dla Jennifer Lawrence, która zagrała
swoją bohaterkę tak, że widz autentycznie przeżywa to, co ona.
Lawrence użyła w tym filmie wszystkich aktorskich środków
przekazu jakich tylko mogła i pierwszy raz polubiłam postać
Katniss, ale i pierwszy raz doceniłam aktorstwo Lawrence.
Jak wiadomo „najważniejszą”
częścią współczesnej literatury młodzieżowej jest wątek
romantyczny, a przecież nie ma nic lepszego jak miłosny trójkąt.
Książkowa Katniss w swoim pojmowaniu miłości jest jeszcze
bardziej irytująca i niezdecydowana niż w swojej walce o
przetrwanie. Mimo to, Collins w książce nie zrobiła z owego wątku
romansidła, a filmowcy na szczęście i tu pozostali wierni książce
i oszczędzili wszystkim opery mydlanej. Cieszę się, że ten
nieszczęsny trójkąt miłosny Katniss-Peeta-Gale został
ograniczony do niezbędnego minimum. A skoro jestem już przy postaci
Peety i Gale'a powinnam wspomnieć o aktorach wcielających się w te
postaci, chociaż nie ma co pisać o Liam'ie Hemsworth'cie, bo i do
grania nie miał za dużo. Co się zaś tyczy Josh'a Hutcherson'a, to
wydaje mi się, że gra bardzo dobrze, ale wolę książkowego Peetę.
Tak po prostu, nie potrafię tego wytłumaczyć.
Napisałam na wstępie, że film jest
znakomity. Cóż, nie mogę przyczepić się do żadnych aspektów
technicznych filmu, bo film jest bardzo dynamiczny, ciężko jest się
na nim nudzić i ciężko jest pozostać obojętnym na losy
bohaterów. Obraz obfituje w świetne zdjęcia. Już w pierwszej
części bardzo podobały mi się pokazane różnice między
dystryktami, a Kapitolem. Tutaj doszło jeszcze pokazanie pierwszych
buntów i oznak zbliżającej się rewolucji. Nie mogę jednak
przestać myśleć, że w tej części Dystrykt 12 wyglądał jak
krajobraz księżycowy, albo jak kto woli, jak po przejściu
huraganu. W książce nie wyglądało to chyba aż tak drastycznie.
Twórcy w tej części bardziej przyłożyli się także do strojów
trybutów i popracowali nad efektami specjalnymi. Wybaczcie, ale na
pierwszym filmie musiałam się powstrzymywać by nie parsknąć
śmiechem, gdy Katniss i Peeta wjeżdżali na arenę w swoich
„płonących” strojach. W tej części ten efekt prezentował się
dużo lepiej. A skoro jesteśmy przy strojach to moje wychwalanie
aktorów zacznę od Lenny'ego Kravitz'a, który okazał się być
świetnym Cinną. Chyba dawno nie musiałam w kinie tak ze sobą
walczyć, by nie zacząć histerycznie płakać i to nawet nie w
scenie jego zabójstwa, a już w scenie kiedy Katniss pokazała się
w sukni ślubnej. Nie wierzyłam, że Kravitz może tak dobrze zagrać
dość ważną, z punktu widzenia fabuły książki, rolę. Ale mu
się udało i zwracam honor. Woody Harrelson jako Haymitch oraz
Stanley Tucci jako Ceasar znów pokazali klasę. Nie spodziewałam
się jednak, że Elizabeth Banks jako Effie im dorówna, a nawet
przeskoczy. W The Hunger Games Banks po prostu chodziła w
ekstrawaganckich ubraniach i była odzwierciedleniem głupoty
mieszkańców Kapitolu. W The Hunger Games: Catching Fire pokazała w
tak subtelny sposób przemianę swojej bohaterki, że po raz pierwszy
postać Effie stała się znacząca, a nie była tylko zabawnym
przerywnikiem. Nie można zapomnieć o nowych twarzach w filmie, czyli Sam'ie Claflin'ie w roli Finnick'a i Jena'ie Malone w roli Johanny. Claflin w praktyce przekazał na ekranie wszystkie cechy jakimi obdarzyła go autorka książek. Do tego wydaje mi się, że w tych kilku scenach kiedy była mowa o jego dziewczynie, było więcej romantyzmu niż w tym całym trójkącie miłosnym głównych bohaterów. Malone zaś idealnie pokazała jak wygląda osoba zdenerwowana, lekko choleryczna, którą spotkała ogromna niesprawiedliwość ze strony systemu rządzącego. W praktyce tylko ona otwarcie i bez owijania w bawełnę mówiła, że nie podoba jej się ta cała sytuacja, zaś waleczności mógłby pozazdrościć jej niejeden trybut.
Wydaje mi się, że to koniec moich
nieskładnych przemyśleń. Zapewne film w jakimś niewielkim stopniu
odbiega od książki, ale zupełnie tego nie zauważyłam i nie
przeszkadzało mi to. Z czystym sumieniem mogę jednak polecić The
Hunger Games: Catching Fire wszystkim, którzy czytali książkowe
Igrzyska Śmierci, ale i tym którzy tego nie uczynili. Może film
przekona ich do lektury. Ze swojej strony mogę jeszcze dodać, że
seans The Hunger Games: Catching Fire to były najkrótsze 2,5h
mojego życia, dawno nie straciłam tak rachuby czasu jak na tym
filmie, a to chyba najlepsza jego recenzja.
PS. Tak a propos strojów z prezentacji zawodników:
Igrzyska Śmierci (źródło) |
Igrzyska Śmierci: W Pierścieniu ognia. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz