sobota, 30 listopada 2013

Wiedz kto jest Twoim wrogiem, czyli znakomite The Hunger Games: Catching Fire

Tak się jakoś złożyło, że zamiast trafić do kina na premierę The Hunger Games: Catching Fire, dotarłam na nie prawie tydzień później, co niezwykle mnie bolało. Po tym zdaniu można wywnioskować, że jestem fanką prozy Suzanne Collins, niestety będzie to błędne stwierdzenie. Owszem książki połknęłam w kilka dni, ale uniknęłam tego fanowskiego szału. Może dlatego, że proza ta nie poruszyła mnie tak jak innych, albo po prostu dlatego, że po owe książki sięgnęłam dużo wcześniej niż moi znajomi i kiedy im je wtedy polecałam, oni tylko kręcili nosem. Jak to więc często bywa, kiedy nie ma się z kim dzielić swoją fanowską radością, przeminęła gdzieś ona na długo przed pierwszym filmem i nie powróciła po jego seansie. Druga część nie sprawiła, że chcę odświeżyć książki, ale była znakomita i z tego prostego powodu zamiast czytać jeszcze raz książkę, zdecydowanie bardziej wolę obejrzeć jeszcze raz film. Jest ku temu jeszcze jeden prosty powód, otóż The Hunger Games: Catching Fire zalicza się do tego jakże nielicznego grona filmów, które są bardzo wierną ekranizacją książki, a do tego są od niej w jakimś, chociaż niewielkim stopniu lepsze.

Nie widzę sensu przytaczania fabuły filmu, gdyż Ci, którzy znają prozę Suzanne Collins dokładnie wiedzą czego mogą się po filmie spodziewać, pozostali zaś, którzy nie lubią spojlerów niech dalej nie czytają. A najlepiej niech przeczytają książki i dopiero wybiorą się do kina (a potem ewentualnie tu wrócą ;) ), bo wydaje mi się, że film ma dużo większy wydźwięk dla tych którzy znają fabułę, pozostałych może zostawić ze swego rodzaju pustką... Jeszcze raz ostrzegam przed nawałem spojlerów.

Ogromnym problemem przeniesienia książek Collins na ekran jest rozwiązanie problemu narracji w pierwszej osobie. Już pierwszy film całkiem nieźle poradził sobie z tym problemem. Twórcy pokazali jak Igrzyska wyglądają od strony organizacji. Widzowie mieli wgląd do centrum dowodzenia. Mogli także podsłuchiwać rozmowy prezydenta Snowa z Seneką i zobaczyć jak pozbawieni uczuć są mieszkańcy Kapitolu, kiedy to dzieci zabijają się na arenie, a oni siedząc za monitorami wymyślają coraz bardziej okrutne sposoby zadawania im cierpienia i doprowadzania do bezpośrednich konfrontacji między nimi. W drugiej części twórcy poszli o krok dalej. Pokazali dużo więcej knować prezydenta Snowa i sposobu w jaki rządzi Panem. Scena kiedy Snow ze swoją wnuczką ogląda Igrzyska jest niezwykle trafna i potrzebna, bo pokazuje jak każdy inaczej podchodzi do owych Igrzysk, które powoli przestają mieć to jedno, mityczne przesłanie – przypomnienie o dawnej wojnie i jej skutkach. Dla Snowa stały się formą wyrafinowanego sposobu wyeliminowania niewygodnego wroga – Katniss, która w praktyce przez przypadek stała się symbolem rewolucji. Dla jego wnuczki, jak i reszty mieszkańców Kapitolu, to zwykłe reality show – dziewczynka chodzi w podobnej fryzurze do swojej idolki, dziewczyny igrającej z ogniem i kiedyś chce się zakochać tak jak ona. Pomijając jednak kwestię znaczenia Igrzysk i kontynuując myśl rozwiązania problemu narracji pierwszoosobowej, to twórcy dobrze wiedzieli co robią dając postaci Plutarcha więcej czasu antenowego. Przede wszystkim jednak genialnym posunięciem z ich strony było obsadzenie w tej roli Philipa Seymur'a Hoffman'a. Aktor idealnie wczuł się w swoją rolę, w postać człowieka, który stanął na czele rewolucji, przez co wziął na barki najcięższe zadanie, czyli wodzenie za nos prezydenta Snowa. Sceny kiedy Seymur Hoffman pojawia się na ekranie wraz z Donaldem Sutherlandem to swego rodzaju perełki. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że więcej w nich napięcia i emocji niż w późniejszych scenach walki na arenie.



Ciągnąc dalej mój nieskładny wywód o rozwiązaniu problemu narracji pierwszoosobowej to należy się zatrzymać przy postaci Katniss, w końcu w książce to ona opowiada o wszystkich wydarzeniach. I tu jest problem, bo postać Katniss to chyba jedna z bardziej irytujących głównych bohaterów w ogóle. Czytając książki, moje uczucia wobec niej były tak ambiwalentne jak nastroje bohaterów literatury epoki romantyzmu. Dawno nikt nie stworzył bohaterki tak zadufanej w sobie i wykazującej się aż tak ogromnym egoizmem. Z drugiej strony Katniss to jedna z tych niewielu bohaterek współczesnej literatury młodzieżowej, u której instynkt przetrwania jest tak silny, że nie czeka na rycerza w złotej zbroi, tylko sama walczy o swoje życie. Jest w tej walce jednak tak zaślepiona, że momentami stwierdzenie „wszystkie chwyty dozwolone” nabiera nowego znaczenia. Dlatego kiedy książkowa Katniss cierpi, nie ma to aż tak wielkiego wydźwięku jak mieć powinno. Na szczęście filmowa Katniss potrafi wzbudzić w widzu te emocje, które powinien wzbudzić jej książkowy pierwowzór. I tu należą się ogromne brawa dla Jennifer Lawrence, która zagrała swoją bohaterkę tak, że widz autentycznie przeżywa to, co ona. Lawrence użyła w tym filmie wszystkich aktorskich środków przekazu jakich tylko mogła i pierwszy raz polubiłam postać Katniss, ale i pierwszy raz doceniłam aktorstwo Lawrence.



Jak wiadomo „najważniejszą” częścią współczesnej literatury młodzieżowej jest wątek romantyczny, a przecież nie ma nic lepszego jak miłosny trójkąt. Książkowa Katniss w swoim pojmowaniu miłości jest jeszcze bardziej irytująca i niezdecydowana niż w swojej walce o przetrwanie. Mimo to, Collins w książce nie zrobiła z owego wątku romansidła, a filmowcy na szczęście i tu pozostali wierni książce i oszczędzili wszystkim opery mydlanej. Cieszę się, że ten nieszczęsny trójkąt miłosny Katniss-Peeta-Gale został ograniczony do niezbędnego minimum. A skoro jestem już przy postaci Peety i Gale'a powinnam wspomnieć o aktorach wcielających się w te postaci, chociaż nie ma co pisać o Liam'ie Hemsworth'cie, bo i do grania nie miał za dużo. Co się zaś tyczy Josh'a Hutcherson'a, to wydaje mi się, że gra bardzo dobrze, ale wolę książkowego Peetę. Tak po prostu, nie potrafię tego wytłumaczyć.



Napisałam na wstępie, że film jest znakomity. Cóż, nie mogę przyczepić się do żadnych aspektów technicznych filmu, bo film jest bardzo dynamiczny, ciężko jest się na nim nudzić i ciężko jest pozostać obojętnym na losy bohaterów. Obraz obfituje w świetne zdjęcia. Już w pierwszej części bardzo podobały mi się pokazane różnice między dystryktami, a Kapitolem. Tutaj doszło jeszcze pokazanie pierwszych buntów i oznak zbliżającej się rewolucji. Nie mogę jednak przestać myśleć, że w tej części Dystrykt 12 wyglądał jak krajobraz księżycowy, albo jak kto woli, jak po przejściu huraganu. W książce nie wyglądało to chyba aż tak drastycznie. Twórcy w tej części bardziej przyłożyli się także do strojów trybutów i popracowali nad efektami specjalnymi. Wybaczcie, ale na pierwszym filmie musiałam się powstrzymywać by nie parsknąć śmiechem, gdy Katniss i Peeta wjeżdżali na arenę w swoich „płonących” strojach. W tej części ten efekt prezentował się dużo lepiej. A skoro jesteśmy przy strojach to moje wychwalanie aktorów zacznę od Lenny'ego Kravitz'a, który okazał się być świetnym Cinną. Chyba dawno nie musiałam w kinie tak ze sobą walczyć, by nie zacząć histerycznie płakać i to nawet nie w scenie jego zabójstwa, a już w scenie kiedy Katniss pokazała się w sukni ślubnej. Nie wierzyłam, że Kravitz może tak dobrze zagrać dość ważną, z punktu widzenia fabuły książki, rolę. Ale mu się udało i zwracam honor. Woody Harrelson jako Haymitch oraz Stanley Tucci jako Ceasar znów pokazali klasę. Nie spodziewałam się jednak, że Elizabeth Banks jako Effie im dorówna, a nawet przeskoczy. W The Hunger Games Banks po prostu chodziła w ekstrawaganckich ubraniach i była odzwierciedleniem głupoty mieszkańców Kapitolu. W The Hunger Games: Catching Fire pokazała w tak subtelny sposób przemianę swojej bohaterki, że po raz pierwszy postać Effie stała się znacząca, a nie była tylko zabawnym przerywnikiem. Nie można zapomnieć o nowych twarzach w filmie, czyli Sam'ie Claflin'ie w roli Finnick'a i Jena'ie Malone w roli Johanny. Claflin w praktyce przekazał na ekranie wszystkie cechy jakimi obdarzyła go autorka książek. Do tego wydaje mi się, że w tych kilku scenach kiedy była mowa o jego dziewczynie, było więcej romantyzmu niż w tym całym trójkącie miłosnym głównych bohaterów. Malone zaś idealnie pokazała jak wygląda osoba zdenerwowana, lekko choleryczna, którą spotkała ogromna niesprawiedliwość ze strony systemu rządzącego. W praktyce tylko ona otwarcie i bez owijania w bawełnę mówiła, że nie podoba jej się ta cała sytuacja, zaś waleczności mógłby pozazdrościć jej niejeden trybut.  


Wydaje mi się, że to koniec moich nieskładnych przemyśleń. Zapewne film w jakimś niewielkim stopniu odbiega od książki, ale zupełnie tego nie zauważyłam i nie przeszkadzało mi to. Z czystym sumieniem mogę jednak polecić The Hunger Games: Catching Fire wszystkim, którzy czytali książkowe Igrzyska Śmierci, ale i tym którzy tego nie uczynili. Może film przekona ich do lektury. Ze swojej strony mogę jeszcze dodać, że seans The Hunger Games: Catching Fire to były najkrótsze 2,5h mojego życia, dawno nie straciłam tak rachuby czasu jak na tym filmie, a to chyba najlepsza jego recenzja.


PS. Tak a propos strojów z prezentacji zawodników:

Igrzyska Śmierci (źródło)

Igrzyska Śmierci: W Pierścieniu ognia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz