niedziela, 24 listopada 2013

Odcinek pełen wzruszeń, czyli 50 lat Doctora

Ostatni wpis wyszedł długi, ten za to długi nie będzie, bo i nie powinien taki być. Dlaczego? Ponieważ jeżeli chodzi o Doctora, to jestem laikiem. Jedyne odcinki (sezony) Doctora Who jakie widziałam, to te w których Doctorem jest Matt Smith. I to on jest moim Doctorem, bo i jedynym jakiego tak naprawdę poznałam, a raczej zdecydowałam się poznać. Dlatego też z jednej strony wydaje mi się, że jubileuszowy odcinek nie był przeznaczony dla mnie, z drugiej zaś strony przyniósł mi tyle emocji i przypomniał dlaczego tak uwielbiam ten serial, że postanowiłam iż dorzucę swoje trzy grosze. Oczywiście nad wpisem czuwa River Song, czyli dalej są jej ukochane spojlery...


Po pierwsze Moffat tak nakręcił i zamotał w tym odcinku, że w pewnym momencie myślałam, że znajduję się na karuzeli, a nie przed ekranem komputera. Pomijając jednak niewielkie potknięcia, wszystko jakoś się tak ładnie poskładało w całość (no dobrze wątek z Elżbietą I tak średnio na jeża mnie do siebie przekonał, ale może to kwestia aktorki grającej królową, a nie sama konstrukcja wątku). Co zaś do głównego pomysłu, czyli zatrzymania się w chwili ostatniego dnia wojny o czas i pozwolenie Doctorowi na refleksję, był naprawdę świetnym pomysłem. Drugim zaś plusem było wyposażenie broni zagłady w sumienie, co okazało się bardzo ciekawym rozwiązaniem. Przeniesienie się w przyszłość, spotkanie swoich przyszłych wersji i wspólne ratowanie współczesnego nam świata, to chyba jedyny słuszny scenariusz jubileuszowego odcinka. Również taka bardzo Doctorowa wydaje mi się próba zmienienia przeszłości i oczyszczenia swojego sumienia, ale także ukłon w stronę Niemożliwej Dziewczyny – Clary, która bądź co bądź poznała ich wszystkich, znaczy się Doctorów.

Po drugie, odcinek ten przyniósł mi wiele wzruszeń. Nie sądziłam, że można się tak przywiązać do serialu, a szczególnie do postaci. Bo widzicie, Peter Capaldi, choć jest świetnym aktorem, będzie zupełnie innym Doctorem niż Matt Smith. Wiem, że na tym polega Doctor Who, niby to ten sam Doctor, ale w nowym wcieleniu, a co za tym idzie, obdarzony innymi cechami charakteru, mimiką, gestykulacją, czy nawet powiedzonkami. Taka jest idea tego serialu, dająca ogromne pole do popisu scenarzystom, ale co najważniejsze zapewniająca serialowi długowieczność – 50 lat, to w końcu nie byle co. Mimo to, żal mi, że Smith odchodzi. Jak już wspomniałam dla mnie 11-ty Doctor, to Doctor szczególny, bo przez niego zaczęłam oglądać serial, na który długi czas kręciłam nosem, wyśmiewałam efekty specjalne i uważałam za szalony. Okazało się, że w tym szaleństwie jest metoda.

Po trzecie zaś i ostatnie (w końcu miało być krótko) jubileuszowy odcinek zachęcił mnie do zapoznania się z losami 9-tego i 10-tego Doctora (przede wszystkim 10-tego). The Day of the Doctor o 180 stopni zmienił moje postrzeganie Tennanta w roli Doctora, wzbudził również ciekawość, dlaczego to sumienie broni zagłady wybrało postać owej Rose za swój wygląd. Jak to w Doctorze bywa, nie została ona wybrana przez przypadek.


Patrząc z mojej perspektywy, czyli perspektywy laika, uważam że The Day of the Doctor to bardzo dobry odcinek jubileuszowy. Myślę, że usatysfakcjonował wiernych fanów serialu i tych którzy swoją przygodę z Doctorem dopiero zaczęli. Mi przypomniał o tym, że uwielbiam ten serial i to, że mój Doctor odchodzi nie powinno być powodem porzucenia serialu, wręcz przeciwnie zachęciło mnie do nadrobienia zaległości. Teraz nie pozostaje mi nic innego jak cofnąć się do 9-tego Doctora, ale też czekać na świąteczny odcinek, który zapewne dostarczy mi kolejną garść wzruszeń.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz