Ostatni wpis wyszedł długi, ten za to
długi nie będzie, bo i nie powinien taki być. Dlaczego? Ponieważ
jeżeli chodzi o Doctora, to jestem laikiem. Jedyne odcinki (sezony)
Doctora Who jakie widziałam, to te w których Doctorem jest Matt
Smith. I to on jest moim Doctorem, bo i jedynym jakiego tak naprawdę
poznałam, a raczej zdecydowałam się poznać. Dlatego też z jednej
strony wydaje mi się, że jubileuszowy odcinek nie był przeznaczony
dla mnie, z drugiej zaś strony przyniósł mi tyle emocji i
przypomniał dlaczego tak uwielbiam ten serial, że postanowiłam iż
dorzucę swoje trzy grosze. Oczywiście nad wpisem czuwa River Song,
czyli dalej są jej ukochane spojlery...
Po pierwsze Moffat tak nakręcił i
zamotał w tym odcinku, że w pewnym momencie myślałam, że
znajduję się na karuzeli, a nie przed ekranem komputera. Pomijając
jednak niewielkie potknięcia, wszystko jakoś się tak ładnie
poskładało w całość (no dobrze wątek z Elżbietą I tak średnio
na jeża mnie do siebie przekonał, ale może to kwestia aktorki
grającej królową, a nie sama konstrukcja wątku). Co zaś do
głównego pomysłu, czyli zatrzymania się w chwili ostatniego dnia
wojny o czas i pozwolenie Doctorowi na refleksję, był naprawdę
świetnym pomysłem. Drugim zaś plusem było wyposażenie broni
zagłady w sumienie, co okazało się bardzo ciekawym rozwiązaniem.
Przeniesienie się w przyszłość, spotkanie swoich przyszłych
wersji i wspólne ratowanie współczesnego nam świata, to chyba
jedyny słuszny scenariusz jubileuszowego odcinka. Również taka
bardzo Doctorowa wydaje mi się próba zmienienia przeszłości i
oczyszczenia swojego sumienia, ale także ukłon w stronę
Niemożliwej Dziewczyny – Clary, która bądź co bądź poznała
ich wszystkich, znaczy się Doctorów.
Po drugie, odcinek ten przyniósł mi
wiele wzruszeń. Nie sądziłam, że można się tak przywiązać do
serialu, a szczególnie do postaci. Bo widzicie, Peter Capaldi, choć
jest świetnym aktorem, będzie zupełnie innym Doctorem niż Matt
Smith. Wiem, że na tym polega Doctor Who, niby to ten sam Doctor,
ale w nowym wcieleniu, a co za tym idzie, obdarzony innymi cechami
charakteru, mimiką, gestykulacją, czy nawet powiedzonkami. Taka
jest idea tego serialu, dająca ogromne pole do popisu scenarzystom,
ale co najważniejsze zapewniająca serialowi długowieczność –
50 lat, to w końcu nie byle co. Mimo to, żal mi, że Smith
odchodzi. Jak już wspomniałam dla mnie 11-ty Doctor, to Doctor
szczególny, bo przez niego zaczęłam oglądać serial, na który
długi czas kręciłam nosem, wyśmiewałam efekty specjalne i
uważałam za szalony. Okazało się, że w tym szaleństwie jest
metoda.
Po trzecie zaś i ostatnie (w końcu
miało być krótko) jubileuszowy odcinek zachęcił mnie do
zapoznania się z losami 9-tego i 10-tego Doctora (przede wszystkim
10-tego). The Day of the Doctor o 180 stopni zmienił moje
postrzeganie Tennanta w roli Doctora, wzbudził również ciekawość,
dlaczego to sumienie broni zagłady wybrało postać owej Rose za
swój wygląd. Jak to w Doctorze bywa, nie została ona wybrana przez
przypadek.
Patrząc z mojej perspektywy, czyli
perspektywy laika, uważam że The Day of the Doctor to bardzo dobry
odcinek jubileuszowy. Myślę, że usatysfakcjonował wiernych fanów
serialu i tych którzy swoją przygodę z Doctorem dopiero zaczęli.
Mi przypomniał o tym, że uwielbiam ten serial i to, że mój Doctor
odchodzi nie powinno być powodem porzucenia serialu, wręcz
przeciwnie zachęciło mnie do nadrobienia zaległości. Teraz nie
pozostaje mi nic innego jak cofnąć się do 9-tego Doctora, ale też
czekać na świąteczny odcinek, który zapewne dostarczy mi kolejną
garść wzruszeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz