niedziela, 13 stycznia 2013

Chwilowe bycie fangirl, czyli sposób na odkrycie ciekawych produkcji


Przyznałam się niedawno, że znowu włączyło mi się nadmierne zainteresowanie danym aktorem, co oznacza również chęć obejrzenia większości filmów z jego filmografii. Zazwyczaj jednak ciężko jest znaleźć niektóre filmy, bo nie są dostępne w naszym kraju, a niestety jako biedna studentka nie mam możliwości wydawania pieniędzy na prawo i lewo, tylko dlatego żeby zobaczyć jakiś film. Niektórych filmów również po prostu nie chce się zobaczyć, bo to kino, które zupełnie nas nie kusi i nie przyciąga. W moim przypadku są to wszelkiego rodzaju horrory, czy filmy zbliżone do tego gatunku, bo nie lubię się bać i nie lubię pamiętać makabrycznych scen, o których zazwyczaj przypominam sobie kiedy gaszę światło i kładę się spać. Za bardzo cenię sobie sen, by niszczyć go oglądaniem horrorów. Stąd postanowiłam zobaczyć większość nowszych produkcji z Rennerem, bo właśnie ten pan znalazł się ostatnio na moim filmowym celowniku. A wszystko to za sprawą jego występu w Saturday Night Live, gdzie Renner wykazał się nieprzeciętnymi umiejętnościami wokalnymi i muzycznymi ogólnie, o które zupełnie go nie podejrzewałam. Wstyd się przyznać, ale nie skojarzyłam go również z The Hurt Locker, a moje zawstydzenie spowodowane niewiedzą sięgnęło zenitu gdy okazało się, że ten aktor ma na swoim koncie dwie nominacje do Oscara. Stąd postanowiłam sprawdzić kim jest Hawkeye (bo do niedawna kojarzyłam Rennera tylko z tą rolą) i obejrzałam nowsze produkcje z jego udziałem. O The Hurt Locker już pisałam tu, ale teraz chciałam napisać słów kilka o reszcie produkcji, dlatego, że jest to kino akcji, w którym średnio się lubuję i zapewne bym go nie obejrzała gdyby nie mój przejściowy fangirling.



Na pierwszy ogień poszło The Bourne Legacy. Po zobaczeniu obsady i zorientowaniu się, że nie gra Matt Damon, zaczęłam się zastanawiać, co to za Bourne bez Bourne’a. Ale jeżeli mam być szczera to brak Damona wcale mnie nie zniechęcił, a zdecydowanie zachęcił do obejrzenia czwartej odsłony serii przygód zbuntowanego agenta. Poza tym w obsadzie znalazła się Rachel Weisz i Edward Norton, czyli dwójka aktorów których naprawdę lubię. Więc nie pozostało nic innego jak zacząć oglądać.

Akcja filmu dzieje się obok wydarzeń z poprzednich części serii i jest bardziej wynikiem poczynań zbuntowania się Bourne’a. Agencja niszczy swój projekt tworzenia super agentów, co oznacza zlikwidowanie wszystkich agentów oraz ludzi mających jako takie pojęcie o projekcie, w tym przypadku lekarzy/naukowców. Jak to w takich filmach zazwyczaj bywa, nasz dzielny agent, Aaron Cross (Jeremy Renner), w cudowny sposób uchodzi z życiem, jednak to nie koniec jego zmagań. Aby żyć, nasz agent potrzebuje leków, które otrzymywał będąc w programie. Poszukując leków agent Cross dociera do pani doktor (Rachel Weisz), ratuje jej życie, a potem ucieka razem z nią, bo agencja dalej na nią poluje, a przecież u boku każdego agenta musi być piękna kobieta, więc wszystko jest na swoim miejscu. Uciekając przed agencją nasi bohaterowie próbują zdobyć lekarstwo umożliwiające Aaronowi ‘normalne’ życie.

Film mnie wciągnął, to muszę przyznać, ale stanowczo nie zachwycił (chyba z drugiej strony zadaniem filmu akcji nie jest zachwycanie…). Fabuła opiera się o wszystkie sprawdzone schematy. Na początku poznajemy naszego agenta przechodzącego morderczy trening na Alasce, następnie nasz agent cudownie uchodzi z życiem, a na koniec ucieka, wraz z piękną kobietą, bo jakby mogło być inaczej. Oczywiście bohaterowie uciekają w sposób widowiskowy, w międzyczasie toczą bójki, skaczą po budynkach, kule się ich nie imają, a w tle dostajemy przepiękne widoki. Czyli twórcy serwują nam wszystko to co ostatnio stało się częścią definicji filmu akcji, a co za tym idzie zakończenie również jest łatwe do przewidzenia. Mimo to film nie nudzi. Podzielenie go na części: oni uciekają, a gdzieś w tajnej siedzibie inni agenci ich namierzają, kierowani przez dowódcę akcji (świetny Edward Norton), to nigdy nie zawodzi i buduje napięcie, bo wszystko zostało zmontowane tak, że dokładnie wiemy jak bardzo agencja depcze agentowi Crossowi po piętach. Jeremy Renner jako zbuntowany agent jest zdecydowanie lepszym wyborem castingowym niż był nim Matt Damon. Jakoś tak już od pierwszych chwil wzbudza w widzu sympatię i do końca filmu jego los nie pozostaje nam obojętny. Jeżeli więc, ktoś nie widział Bourne Legacy, to zdecydowanie powinien nadrobić zaległości.



Kolejny wybór padł na Mission Impossible: Ghost Protocol. Tu powinnam przyznać się bez bicia, że widziałam tylko pierwszą część Mission Impossible i chyba połowę drugiej, bo nie pamiętam bym kiedykolwiek dokończyła jej oglądanie. Poza tym nie przepadam za Tomem Cruisem, jakoś nigdy nie przypadł mi do gustu. To znaczy niezwykle bawi mnie jako Lestat z Wywiadu z Wampirem (zresztą kto mnie w tym filmie nie bawi), a jedyny film, w którym go lubię to Ostatni Samuraj. Mimo to zacisnęłam zęby i włączyłam play na odtwarzaczu. I tu powinnam napisać, że film był zły, Cruise się strasznie postarzał i pomysł, że Cruise mówi i wygląda jak Rosjanin to idiotyczny pomysł, tak samo jak zatrudnienie Szweda jako tego złego i w ogóle mi się wszystko nie podobało. Ale tego nie zrobię, bo czwarta odsłona Mission Impossible bardzo mi się spodobała i oglądanie jej było przednią zabawą. Może nie mam gustu, ale dawno nie śmiałam się tyle na żadnej komedii, co podczas oglądania przygód agenta Hunta i spółki.

Fabułę można streścić dosłownie w jednym zdaniu. Agent Hunt ucieka z rosyjskiego więzienia, nie bez małej pomocy oczywiście, dostaje swój team, który koło dream team nigdy nie stał i ma wykonać misję, która okazuje się być misją niemożliwą. Film od pierwszych minut wciąga i co najgorsze sprawił, że zupełnie zapomniałam o upływającym czasie i niewiadomo kiedy film się skończył. Widać, że twórcy znaleźli w tym filmie swój sposób na film akcji – świetne poczucie humoru i śmianie się z pomysłów wykorzystanych w poprzednich częściach opowieści o agencie Huncie, okazało się strzałem w dziesiątkę. Wszyscy aktorzy mieli chyba ogromny dystans do tego co mieli zagrać, bo niby wszyscy są tacy strasznie poważni, ale za chwilę zachowują się jak dzieci, które wymyślają najgłupsze wymówki by wymigać się od zrobienia czegoś, tu np.: od wejścia kilka pięter po szybach hotelu w Dubaju (pomysł z rękawiczkami strasznie mi się spodobał), bo skoro to misja niemożliwa to pojechanie windą lub przejście schodami nie wchodzi w grę. Większość ludzi, w tym ja kojarzyło MI ze sceną kiedy Cruise spuszcza się na linach, a w tle gra motyw przewodni. Jak można się nie ponabijać i z tej sceny? Tylko kogo możemy zrzucić w szybie windy by lewitował przez chwilę nad wielkim wiatrakiem? Weźmy tego nowego, uroczego analityka/agenta, niech się wkupi w łaski teamu.

Gdy do tych elementów dodamy genialnego Simona Pegga, mniej irytującego niż zwykle Cruise’a, dobre dialogi i ogromny dystans twórców i aktorów do wszystkich i wszystkiego, a przede wszystkim dystans do części poprzednich, to otrzymujemy naprawdę przyzwoity film akcji, na którym nie sposób się nudzić.



Na koniec w moim odtwarzaczu zawitało Miasto Złodziei, film za który Renner dostał swoją drugą nominację do Oscara. Akcja filmu rozgrywa się w Bostonie, które ma być tytułowym miastem pełnym złodziei. Na bank napada grupa zamaskowanych mężczyzn, kradnie wszystkie pieniądze i bierze pracownicę banku na zakładnika. Koniec końców nie robi jej krzywdy i wypuszcza wolno. Jednak tutaj film się nie kończy, a dopiero zaczyna. W przestępcach rodzą się wątpliwości, czy aby kobieta nie będzie w stanie ich zidentyfikować i czy mogą być dalej bezkarni, szczególnie że w przygotowaniu jest kolejny skok. Doug (Ben Affleck) postanawia sprawdzić czy kobieta pamięta coś szczególnego z dnia napadu. Okazuje się, że serce nie sługa i nasz przestępca wpada po uszy. To nie podoba się jego przyjacielowi Jamesowi (Jeremy Renner), który coraz częściej traci nad sobą panowanie i swoim zuchwalstwem może wpędzić wszystkich w tarapaty. Nasz bohater Doug chce zmienić swoje życie, jednak nie jest to takie proste, bo nad rabusiami i miastem stoi ktoś wyżej postawiony, ktoś kto pociąga za wszystkie sznurki. Po piętach ich wszystkich zaś depcze FBI.

Film jest bardzo dobrze skonstruowany, widać, że Affleck staje się naprawdę dobrym reżyserem. W raz z biegiem akcji poznajemy historie głównych bohaterów, rzeczy o których woleliby nie mówić i zapomnieć. Gdy do dobrej fabuły dodamy świetną grę aktorską: Ben Affleck, Jeremy Renner, Rebecca Hall i Jon Hamm, zagrali koncertowo, to dostajemy porządne kino, trzymające w napięciu, które nie pozwala się widzowi nudzić. Zdecydowanie polecam, bo Miasto złodziei to film bardzo dobry i do tej pory nie wiem dlaczego jego oglądanie ciągle odkładałam na później.



Jak widać mój fangirling doprowadził mnie do obejrzenia produkcji, po które pewnie bym sięgnęła, ale zapewne zanim bym to zrobiła to upłynęłoby wiele czasu, a tak zmobilizowałam się do zobaczenia ich teraz. Moje oglądanie filmów z Rennerem na tym się nie skończy, bo jak raz włączyła się u mnie ciekawość, to długo się nie wyłączy. Poza tym na listę filmów do obejrzenia trafiło jeszcze parę produkcji z tym panem, więc jak coś okaże się godne polecenia to na pewno polecę. A tak poczekam sobie cierpliwie na Hansel and Gretel: Witch Hunters, bo jestem bardzo ciekawa jak twórcy podeszli do tematu (Jaś i Małgosia mszczący się na wiedźmach za swoją traumę z dzieciństwa…). Skoro ostatnie przeróbki klasycznych bajek na filmy nie okazały się do końca tragiczne i pozbawione racji bytu, to i może Hansel and Gretel wyjdzie z tego obronną reką.
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz