Przyznałam się niedawno, że znowu włączyło mi się nadmierne
zainteresowanie danym aktorem, co oznacza również chęć obejrzenia większości
filmów z jego filmografii. Zazwyczaj jednak ciężko jest znaleźć niektóre filmy,
bo nie są dostępne w naszym kraju, a niestety jako biedna studentka nie mam
możliwości wydawania pieniędzy na prawo i lewo, tylko dlatego żeby zobaczyć
jakiś film. Niektórych filmów również po prostu nie chce się zobaczyć, bo to
kino, które zupełnie nas nie kusi i nie przyciąga. W moim przypadku są to
wszelkiego rodzaju horrory, czy filmy zbliżone do tego gatunku, bo nie lubię
się bać i nie lubię pamiętać makabrycznych scen, o których zazwyczaj
przypominam sobie kiedy gaszę światło i kładę się spać. Za bardzo cenię sobie
sen, by niszczyć go oglądaniem horrorów. Stąd postanowiłam zobaczyć większość
nowszych produkcji z Rennerem, bo właśnie ten pan znalazł się ostatnio na moim
filmowym celowniku. A wszystko to za sprawą jego występu w Saturday Night Live,
gdzie Renner wykazał się nieprzeciętnymi umiejętnościami wokalnymi i muzycznymi
ogólnie, o które zupełnie go nie podejrzewałam. Wstyd się przyznać, ale nie
skojarzyłam go również z The Hurt Locker,
a moje zawstydzenie spowodowane niewiedzą sięgnęło zenitu gdy okazało się, że
ten aktor ma na swoim koncie dwie nominacje do Oscara. Stąd postanowiłam
sprawdzić kim jest Hawkeye (bo do niedawna kojarzyłam Rennera tylko z tą rolą)
i obejrzałam nowsze produkcje z jego udziałem. O The Hurt Locker już pisałam tu, ale teraz chciałam napisać słów
kilka o reszcie produkcji, dlatego, że jest to kino akcji, w którym średnio się
lubuję i zapewne bym go nie obejrzała gdyby nie mój przejściowy fangirling.
Na pierwszy ogień poszło The
Bourne Legacy. Po zobaczeniu obsady i zorientowaniu się, że nie gra Matt
Damon, zaczęłam się zastanawiać, co to za Bourne bez Bourne’a. Ale jeżeli mam być
szczera to brak Damona wcale mnie nie zniechęcił, a zdecydowanie zachęcił do
obejrzenia czwartej odsłony serii przygód zbuntowanego agenta. Poza tym w
obsadzie znalazła się Rachel Weisz i Edward Norton, czyli dwójka aktorów
których naprawdę lubię. Więc nie pozostało nic innego jak zacząć oglądać.
Akcja filmu dzieje się obok wydarzeń z poprzednich części
serii i jest bardziej wynikiem poczynań zbuntowania się Bourne’a. Agencja
niszczy swój projekt tworzenia super agentów, co oznacza zlikwidowanie
wszystkich agentów oraz ludzi mających jako takie pojęcie o projekcie, w tym
przypadku lekarzy/naukowców. Jak to w takich filmach zazwyczaj bywa, nasz
dzielny agent, Aaron Cross (Jeremy Renner), w cudowny sposób uchodzi z życiem,
jednak to nie koniec jego zmagań. Aby żyć, nasz agent potrzebuje leków, które
otrzymywał będąc w programie. Poszukując leków agent Cross dociera do pani
doktor (Rachel Weisz), ratuje jej życie, a potem ucieka razem z nią, bo agencja
dalej na nią poluje, a przecież u boku każdego agenta musi być piękna kobieta,
więc wszystko jest na swoim miejscu. Uciekając przed agencją nasi bohaterowie
próbują zdobyć lekarstwo umożliwiające Aaronowi ‘normalne’ życie.
Film mnie wciągnął, to muszę przyznać, ale stanowczo nie
zachwycił (chyba z drugiej strony zadaniem filmu akcji nie jest zachwycanie…).
Fabuła opiera się o wszystkie sprawdzone schematy. Na początku poznajemy
naszego agenta przechodzącego morderczy trening na Alasce, następnie nasz agent
cudownie uchodzi z życiem, a na koniec ucieka, wraz z piękną kobietą, bo jakby
mogło być inaczej. Oczywiście bohaterowie uciekają w sposób widowiskowy, w
międzyczasie toczą bójki, skaczą po budynkach, kule się ich nie imają, a w tle
dostajemy przepiękne widoki. Czyli twórcy serwują nam wszystko to co ostatnio
stało się częścią definicji filmu akcji, a co za tym idzie zakończenie również
jest łatwe do przewidzenia. Mimo to film nie nudzi. Podzielenie go na części:
oni uciekają, a gdzieś w tajnej siedzibie inni agenci ich namierzają, kierowani
przez dowódcę akcji (świetny Edward Norton), to nigdy nie zawodzi i buduje
napięcie, bo wszystko zostało zmontowane tak, że dokładnie wiemy jak bardzo
agencja depcze agentowi Crossowi po piętach. Jeremy Renner jako zbuntowany
agent jest zdecydowanie lepszym wyborem castingowym niż był nim Matt Damon. Jakoś
tak już od pierwszych chwil wzbudza w widzu sympatię i do końca filmu jego los
nie pozostaje nam obojętny. Jeżeli więc, ktoś nie widział Bourne Legacy, to zdecydowanie powinien nadrobić zaległości.
Kolejny wybór padł na Mission
Impossible: Ghost Protocol. Tu powinnam przyznać się bez bicia, że
widziałam tylko pierwszą część Mission
Impossible i chyba połowę drugiej, bo nie pamiętam bym kiedykolwiek
dokończyła jej oglądanie. Poza tym nie przepadam za Tomem Cruisem, jakoś nigdy
nie przypadł mi do gustu. To znaczy niezwykle bawi mnie jako Lestat z Wywiadu z Wampirem (zresztą kto mnie w
tym filmie nie bawi), a jedyny film, w którym go lubię to Ostatni Samuraj. Mimo to zacisnęłam zęby i włączyłam play na odtwarzaczu.
I tu powinnam napisać, że film był zły, Cruise się strasznie postarzał i
pomysł, że Cruise mówi i wygląda jak Rosjanin to idiotyczny pomysł, tak samo
jak zatrudnienie Szweda jako tego złego i w ogóle mi się wszystko nie podobało.
Ale tego nie zrobię, bo czwarta odsłona Mission
Impossible bardzo mi się spodobała i oglądanie jej było przednią zabawą.
Może nie mam gustu, ale dawno nie śmiałam się tyle na żadnej komedii, co
podczas oglądania przygód agenta Hunta i spółki.
Fabułę można streścić dosłownie w jednym zdaniu. Agent Hunt
ucieka z rosyjskiego więzienia, nie bez małej pomocy oczywiście, dostaje swój
team, który koło dream team nigdy nie stał i ma wykonać misję, która okazuje
się być misją niemożliwą. Film od pierwszych minut wciąga i co najgorsze
sprawił, że zupełnie zapomniałam o upływającym czasie i niewiadomo kiedy film
się skończył. Widać, że twórcy znaleźli w tym filmie swój sposób na film akcji –
świetne poczucie humoru i śmianie się z pomysłów wykorzystanych w poprzednich
częściach opowieści o agencie Huncie, okazało się strzałem w dziesiątkę. Wszyscy
aktorzy mieli chyba ogromny dystans do tego co mieli zagrać, bo niby wszyscy są
tacy strasznie poważni, ale za chwilę zachowują się jak dzieci, które wymyślają
najgłupsze wymówki by wymigać się od zrobienia czegoś, tu np.: od wejścia kilka
pięter po szybach hotelu w Dubaju (pomysł z rękawiczkami strasznie mi się
spodobał), bo skoro to misja niemożliwa to pojechanie windą lub przejście
schodami nie wchodzi w grę. Większość ludzi, w tym ja kojarzyło MI ze sceną
kiedy Cruise spuszcza się na linach, a w tle gra motyw przewodni. Jak można się
nie ponabijać i z tej sceny? Tylko kogo możemy zrzucić w szybie windy by lewitował
przez chwilę nad wielkim wiatrakiem? Weźmy tego nowego, uroczego analityka/agenta,
niech się wkupi w łaski teamu.
Gdy do tych elementów dodamy genialnego Simona Pegga, mniej
irytującego niż zwykle Cruise’a, dobre dialogi i ogromny dystans twórców i
aktorów do wszystkich i wszystkiego, a przede wszystkim dystans do części
poprzednich, to otrzymujemy naprawdę przyzwoity film akcji, na którym nie sposób
się nudzić.
Na koniec w moim odtwarzaczu zawitało Miasto Złodziei, film za który Renner dostał swoją drugą nominację
do Oscara. Akcja filmu rozgrywa się w Bostonie, które ma być tytułowym miastem
pełnym złodziei. Na bank napada grupa zamaskowanych mężczyzn, kradnie wszystkie
pieniądze i bierze pracownicę banku na zakładnika. Koniec końców nie robi jej
krzywdy i wypuszcza wolno. Jednak tutaj film się nie kończy, a dopiero zaczyna.
W przestępcach rodzą się wątpliwości, czy aby kobieta nie będzie w stanie ich
zidentyfikować i czy mogą być dalej bezkarni, szczególnie że w przygotowaniu
jest kolejny skok. Doug (Ben Affleck) postanawia sprawdzić czy kobieta pamięta
coś szczególnego z dnia napadu. Okazuje się, że serce nie sługa i nasz
przestępca wpada po uszy. To nie podoba się jego przyjacielowi Jamesowi (Jeremy
Renner), który coraz częściej traci nad sobą panowanie i swoim zuchwalstwem
może wpędzić wszystkich w tarapaty. Nasz bohater Doug chce zmienić swoje życie,
jednak nie jest to takie proste, bo nad rabusiami i miastem stoi ktoś wyżej
postawiony, ktoś kto pociąga za wszystkie sznurki. Po piętach ich wszystkich
zaś depcze FBI.
Film jest bardzo dobrze skonstruowany, widać, że Affleck
staje się naprawdę dobrym reżyserem. W raz z biegiem akcji poznajemy historie
głównych bohaterów, rzeczy o których woleliby nie mówić i zapomnieć. Gdy do
dobrej fabuły dodamy świetną grę aktorską: Ben Affleck, Jeremy Renner, Rebecca
Hall i Jon Hamm, zagrali koncertowo, to dostajemy porządne kino, trzymające w
napięciu, które nie pozwala się widzowi nudzić. Zdecydowanie polecam, bo Miasto złodziei to film bardzo dobry i
do tej pory nie wiem dlaczego jego oglądanie ciągle odkładałam na później.
Jak widać mój fangirling doprowadził mnie do obejrzenia
produkcji, po które pewnie bym sięgnęła, ale zapewne zanim bym to zrobiła to
upłynęłoby wiele czasu, a tak zmobilizowałam się do zobaczenia ich teraz. Moje
oglądanie filmów z Rennerem na tym się nie skończy, bo jak raz włączyła się u
mnie ciekawość, to długo się nie wyłączy. Poza tym na listę filmów do
obejrzenia trafiło jeszcze parę produkcji z tym panem, więc jak coś okaże się
godne polecenia to na pewno polecę. A tak poczekam sobie cierpliwie na Hansel
and Gretel: Witch Hunters, bo jestem bardzo ciekawa jak twórcy podeszli do
tematu (Jaś i Małgosia mszczący się na wiedźmach za swoją traumę z dzieciństwa…).
Skoro ostatnie przeróbki klasycznych bajek na filmy nie okazały się do końca
tragiczne i pozbawione racji bytu, to i może Hansel and Gretel wyjdzie z tego
obronną reką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz