środa, 9 stycznia 2013

Hobbit an Unexpected Journey, czyli miło jest wrócić w ‘rodzinne’ strony


Wszyscy już chyba film widzieli, tylko ja jestem taką marudą i wybierałam się do kina jak sójka za morze. Mimo, że już pewnie wszystko zostało powiedziane o filmie to postanowiłam dorzucić swoje trzy grosze. Po pierwsze dlatego, że byłam pełna obaw czy film się uda i czy będzie tak samo dobry jak był Władca Pierścieni. Po drugie, byłam niezwykle ciekawa jak Martin Freeman odnajdzie się w roli Bilba, według mnie odnalazł się wyśmienicie. A po trzecie i ostatnie nie mogłam odmówić sobie napisania kilku zdań po tym jak ogromny sentyment ogarnął mnie kiedy zobaczyłam pierwsze minuty Hobbita w kinie. Nigdy nie pomyślałabym, że poczuję wręcz nieznośne poczucie tęsknoty za krainami Śródziemia i ogromną radość, że znowu mogę tam zawitać.

Poniższy tekst to raczej luźne uwagi, spostrzeżenia i spora dawka dziwnych myśli towarzyszących mi podczas oglądania filmu, a nie jakaś w miarę zwarta recenzja pisana na poważnie.  Zapewne jakieś drobne spojlery mogły się zaplątać…

Muszę na wstępie stwierdzić, że Martin Freeman był dla mnie Bilbem idealnym. Wierzyłam w każde jego słowo kiedy mówił, że lubi siedzieć w swojej norze i objadać się pysznościami ze spiżarni nie myśląc o przygodach i ich trudach. Bilbo Freemana jest dla mnie angielski do bólu, jeżeli mogę w ogóle tak napisać. Spokojny, ułożony, lubi przyjmować gości, ale tylko wtedy kiedy ich się spodziewa, bo sam ich zaprosił, ale jak już przyjdą to nieważne ile będzie zgrzytał zębami, ale i tak ich przyzwoicie ugości. W każdym ruchu, w każdym wyrazie twarzy Freemana widać było wszystkie towarzyszące mu emocje irytacji, bezradności, złości i nie musiał przy tym wypowiadać ani jednego słowa. I tu muszę wyznać, że podczas sceny kiedy schodziły się krasnoludy, czekałam tylko, aż Freeman tupnie nogą, każe się im wszystkim wynosić i zacznie kląć jak szewc (znaczy się jak to anglik potrafi). Na szczęście Bilbo nic takiego nie robi, chociaż trochę szkoda i wyrusza w podróż z krasnoludami i Gandalfem. Ian McKellen jak zwykle zagrał świetnie i wydaje mi się, że akurat w tym filmie miał trochę większe pole do popisu niż we Władcy Pierścieni. Razem z Freemanem stanowili na ekranie niezwykle zgrany duet. Ale jest osoba, z którą Freeman zgrał się jeszcze lepiej i ich wspólne sceny to dla mnie wręcz majstersztyk.

Martin Freeman to według mnie Bilbo idealny. 

Mowa oczywiście o Andy’m Serkisie, który wciela się w Golluma. Muszę przyznać, że Gollum to postać, która obok Aragorna, jest jak na razie moją ulubioną postacią wymyśloną przez Tolkiena. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale zawsze czułam do niego sympatię i współczułam mu, z powodu tego jakim uczyniła go żądza posiadania pierścienia. Jednak moją sympatię spotęgowało to jak Gollum został w filmie zagrany, bo nie ma Golluma bez Serkisa i chyba też dużo ludzi nie wiedziałoby o Serkisie gdyby nie Gollum. Scena zagadek jest po prostu mistrzowska, jest sporo humoru, napięcia, a przede wszystkim widać, że obu aktorom dobrze się ją grało. Chociaż zastanawia mnie zawsze fakt jak grać strach czy przerażenie, kiedy stoi przed nami gość w kombinezonie z naniesionymi kropkami/punktami. Chyba czasami zachowanie powagi i skupienie się na grze może przychodzić z wielkim trudem. Z drugiej strony jak grać ubranym w taki dziwny strój wiedząc przy okazji, że wygląda się niezwykle głupio. Ci panowie, to jednak profesjonaliści, dlatego mamy tutaj kawał dobrego aktorstwa i chyba spokojnie mogę stwierdzić, że na pewno nie raz będę odtwarzać scenę zagadek dla poprawy humoru.




Krasnoludy w filmie ukazane są bardziej jako postać zbiorowa, a nie trzynaście oddzielnych postaci. Chyba ukazanie ich wszystkich oddzielnie i sprawienie by widz potrafił przyporządkować imię do danej twarzy/sylwetki było osiągnięciem niemożliwym. Dlatego twórcy zdecydowali się na wyeksponowanie jedynie kilku krasnoludów, tak by widz dał radę sobie wszystko poukładać (ja zapamiętałam trzech, no może czterech). I tak prym wiódł książę krasnoludów Thorin Dębowa Tarcza, nie sposób go było nie zapamiętać. Może przede wszystkim dlatego, że jak na krasnoluda to był on nad wyraz przystojny, ale o tym za chwilę. W tym filmie to nie Bilbo, a Thorin ma być bohaterem, za którym podążą tłumy, a przynajmniej czternastoosobowa kompania i stoczą u jego boku walkę na śmierć i życie. Thorin jest mężny, dzielny, kierują nim same dobre motywy (odzyskanie utraconej ojczyzny, mimo że w książce jest inaczej), a przy tym jest urodzonym przywódcą. Każdy film potrzebuje swojego mniejszego bądź większego bohatera i w Hobbicie dostaliśmy właśnie Thorina. Wspomniałam o urodzie krasnoludów. Cóż, większość z nich wyglądała jak krasnoludy do jakich zostaliśmy przyzwyczajeni, niestety od każdej reguły są wyjątki. Mniejszym wyjątkiem jest tu Thorin, ale nie sposób było nie zauważyć, że w każdej scenie z krasnoludami z tłumu wyłaniał się Kili. Wybrany do tej roli Aidan Turner jest zdecydowanie zbyt przystojny, albo charakteryzatorzy, ilekroć mieli go upodobnić do krasnoluda, brali wolne. I tak Turner stawiał się na plan w częściowej charakteryzacji bardziej przypominając kogoś kto jest spokrewniony z elfami niż z krasnoludami. Oczywiście zupełnie mi to niedopatrzenie, a może celowy zabieg nie przeszkadzał…

Ten Pan po prawej to Kili, krasnolud. Hmm... Nie mam więcej pytań...

Rolą krasnoludów było również wprowadzenie sporej dawki humoru i trzeba przyznać, że ta sztuka udała im się częściowo, bo czasami coś nie grało i niestety śmiesznie nie było. Mimo to kompania krasnoludów była niezwykle sympatyczna i muzycznie utalentowana. Pieśń wyśpiewana w domu Bilba wręcz chwytała za serce i sprawiała, że bez namysłu pakujemy się i wyruszamy z krasnoludami na przygodę życia w odległe krainy Śródziemia (za które na ekranie podszywają się prześliczne krajobrazy Nowej Zelandii w tle z muzyką Howarda Shore’a, czyli czego chcieć więcej). Szkoda tylko, że na dalszy ciąg przygód musimy czekać prawie rok.  

Hobbit to bardzo dobry film, ale co rzucało się jednak w oczy to, że nie ustrzegł się killku błędów. Na szczęście nie psuły one jednak radości z powrotu do Śródziemia. Wiadome jest to, że Hobbit z założenia jest bardziej książką dla dzieci niż dla dorosłych i taki momentami wydawał się ten film. Widać, że twórcy robili wszystko by Hobbit, jako film, wyszedł równie ‘epicki’ jak Władca Pierścieni, ale w kilku miejscach polegli, bo ciężko było przerobić wręcz momentami baśniową opowieść w coś przypominającego ową ‘epickość’ z dużo bardziej poważnego Władcy Pierścieni. Nie można też było zbyt ingerować w fabułę by nie narazić się fanom książki i Tolkiena ogólnie, którym i tak się twórcy narazili dopisując/rozwijając kilka scen oraz wpasowując w akcję swoje pomysły. Wydaje mi się, że film ten, nawet jako jedna trzecia całości, mógł sobie poradzić bez tych dodatków do fabuły. Nie mówię, że wszystkie były złe, bo niektóre naprawdę mi się podobały i ładnie wpasowywały w całość, ale niektóre tylko niepotrzebnie rozwlekały akcję. Z konstrukcji filmu widać ewidentnie, że jest wstępem do większej przygody, bo na początku akcja rozwija się bardzo powoli, by na koniec postawić widza w stan gotowości i zafundować mu dużo wrażeń, podczas których ciężko było złapać oddech.



Oglądając film żałowałam również, że twórcy nie zabrali się za ekranizowanie powieści Tolkiena w kolejności chronologicznej, może wtedy odczucia te byłyby trochę inne, a tak ciężko jest nie porównywać Hobbita, jako filmu do lubianego przeze mnie Władcy Pierścieni. Bo w moim odczuciu ‘The Hobbit an unexpected journey’ depcze trylogii Władcy Pierścieni po piętach, ale jeszcze jej nie dorównuje. Zapewne kolejne dwie części złagodzą te odczucia i znowu będę miała w repertuarze kolejne filmy, którymi będę katować rodzinę i znajomych nie lubujących się w twórczości Tolkiena i w fantasy w ogóle. 

2 komentarze:

  1. Ja nie miałam specjalnych oczekiwań co do tego filmu-owszem bałam się jakiegoś 'kaputt', ale uważam, ze twórcom udało się wyjść z całości obronną ręką. CO do krasnoludów, to myślę, że już wszystko zostało powiedziane-zbyt ładni, ale co tam, czemu to zawsze elfy muszą być najpiękniejsze?;)
    Co do scen humorystycznych, to mi się podobały. A Freeman udowodnił, że ma jakiś niesamowicie wewnętrzny luz, jego Bilbo jest naprawdę sympatyczny i można się z nim utożsamiać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie po Freemanie widać było, że grając Bilba dobrze się przy tym wszystkim bawi. A film się broni, bo po prostu jest dobry ;)

      Usuń