sobota, 26 stycznia 2013

‘I dreamed a dream’, czyli filmowe Les Miserables


Dawno nie odczuwałam tak natrętnego uczucia oczekiwania na jakiś film. Od kiedy zobaczyłam zwiastun filmu Hoopera nie mogłam się doczekać, aż wreszcie zasiądę w kinie i obejrzę, przecież bardzo dobrze mi znaną, opowieść o Jean Valjeanie, Fantine i obrońcach barykady. Niestety mimo, że film był dobry i bardzo mi się podobał, to po wyjściu z kina odczuwałam swego rodzaju niedosyt, bo czegoś zabrakło. A może zabrakło wszystkiego po trochu, tu lepszego wykonania piosenki, tam lepiej nakręconej sceny, a z kolei tam brakowało całej sceny czy kawałka piosenki. Ale wszystko po kolei.

Ciężko jest przenieść musical na ekran, bo i musical i film rządzą się trochę innymi prawami. W filmie momentami widać, że reżyser miał dylemat, czy nakręcić tę scenę bardziej w wydaniu teatralnym, czy w filmowym. Dlatego czasami wydaje nam się, że aktorzy znajdują się na scenie, pośród teatralnej scenografii, a innym razem chodzą po brukowanych ulicach czy mostach Paryża, a więc idealnej filmowej scenerii. Kolejnym zarzutem mogłyby być też stroje i charakteryzacja, które też były wręcz teatralne, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że ktoś ubierał się tak, jak komediowy duet Thenardierów. Ale na to jeszcze można przymknąć oko, nie można jednak przymknąć oka na młodniejącego w filmie Hugh Jackmana. Jego charakteryzacja skazańca jest świetna, potem jako burmistrza niezła, ale każda kolejna charakteryzacja mająca go postarzyć, sprawiała, że wyglądał momentami komicznie, a nie staro. Zabieg założenia siwej peruki sprawdza się w teatrze, bo nie widzimy z bliska twarzy aktora, ale w filmie, gdzie mamy bardzo dużo czasu na stworzenie i założenie odpowiedniej charakteryzacji, jest dość dużym uchybieniem.

Les Miserables to opowieść smutna, ale ten wątek nieszczęśliwej miłości zawsze wzrusza mnie tak samo.

Zaczęłam od tego co mi się nie podobało, ale teraz powinnam napisać co szczególnie mi się podobało. Mianowicie to, że Les Miserables, to film bardzo dobrze zagrany, nie jest świetnie zaśpiewany, ale jeżeli chodzi o aktorstwo, to nie można wymagać więcej, bo chyba lepiej zagrać się już nie da. Wszyscy począwszy od młodziutkich debiutantów, a skończywszy na najbardziej znanych nazwiskach spisali się koncertowo. Druga rzecz, która się z tym wiąże, to sceny kiedy zostajemy sam na sam ze śpiewającym aktorem czy aktorką. Reżyser zastosował tu bardzo ciekawy zabieg, a mianowicie, kiedy aktorzy śpiewają, zostają na ekranie sami i wtedy dostajemy zbliżenie, by zobaczyć wszystkie emocje malujące się na ich twarzach. Widzimy każdy grymas, przelotny uśmiech czy spływającą powoli po policzku łzę. To był zabieg, który uratował większość piosenek śpiewanych solo w tym filmie. Bo kiedy widzimy jak aktor czy aktorka płaczą i śpiewają, to zamiast denerwować się na nieczyste dźwięki, przeżywamy razem z bohaterem jego dramat i walczymy z napływającymi do oczu łzami, a przynajmniej ja miałam z tym problem. Dlatego „I dreamed a dream” mimo, że nie brzmi fantastycznie, to jest tak genialnie zagrane przez Anne Hathaway, że nie można mieć do niej pretensji o kilka fałszów. Kolejna rzecz, która zasługuje na wyróżnienie, to pomysł by Javert zawsze stał gdzieś u góry, bardzo wysoko nad Jean Valjeanem. Zresztą Javert chodzący po krawędzi dachu, czy potem po moście, to naprawdę świetne sceny. Do scen bardzo dobrych, a przede wszystkich przepięknych wizualnie trzeba zaliczyć początkową scenę wciągania statku do doku przez skazańców oraz wszystkie zbiorowe sceny, a szczególnie końcową kiedy wszyscy stoją na ogromnej barykadzie. O scenach zbiorowych należałoby również napisać, ze wokalnie brzmią świetnie, dosłownie tak jak w teatrze muzycznym, a może nawet trochę lepiej.  



Przejdźmy do kwestii śpiewania, bo mimo wszystko jest ono w musicalu niezwykle ważne. Twórcy postanowili, a aktorzy im przyklasnęli (zapewne jedni głośniej, drudzy trochę ciszej), że nie będzie nagrywania wcześniej piosenek w studiu, tylko wszyscy będą śpiewać podczas kręcenia scen. Miało to sprawić, by utwory nabrały jeszcze więcej emocji i by aktorzy już podczas kręcenia sceny, a nie kilka miesięcy wcześniej, zdecydowali jak chcą daną piosenkę zaśpiewać, jaką interpretację jej nadać. Ten pomysł sprawdził się genialnie, bo aktorzy czego nie dośpiewali, to świetnie to dograli, dając widzom genialny spektakl umiejętności i wokalnych i aktorskich. Wypadałoby powiedzieć słów kilka o samych wykonawcach i ich wykonaniach. Wiedziałam, że Hugh Jackman potrafi śpiewać, nie wiedziałam, że potrafi to robić aż tak dobrze. Może nie wszystkie dźwięki były czyste („Bring Him Home” niestety nie powaliło mnie na kolana) i nie wszystkie nuty wyśpiewane, ale jego Jean Valjean zdecydowanie mnie do siebie przekonał. To samo uczyniła Anne Hathaway. Jej śpiew połączony ze świetną grą aktorską, powodowały automatyczny napływ łez do moich oczu i jakakolwiek czepliwość odnośnie nieczystych dźwięków nie wchodzi w grę. Zresztą wydaje mi się, że nie dało się nie wzruszyć słuchając śpiewającej Fantine. Ogromnym zaskoczeniem był dla mnie fakt, iż Russel Crowe całkiem nieźle poradził sobie z rolą Javerta, od strony wokalnej oczywiście, bo w jego aktorstwo nie wątpiłam. Nie ma on jednak takiego głosu, by wyśpiewać wszystkie wysokie dźwięki, ale mimo wszystko brzmiał przyzwoicie. Kolejnym odkryciem, jeżeli chodzi o umiejętność śpiewania był Eddie Redmayne. Martwiłam się, że młody aktor nie podoła wokalnie roli Mariusa (szczególnie w piosence ‘Empty chairs and empty tables’), ale muszę przyznać, że bardzo podobał mi się jego głos i wykonania piosenek. Podsumowując, czego aktorzy nie dośpiewali, to dograli, zupełnie nie ujmując dużo z wartości śpiewanemu utworowi.

Anne Hathaway dała popis gry aktorskiej, patrząc na to zdjęcie nie można uwierzyć, że w wakacje
biegała po ekranie jako piękna kobieta kot.

Jeżeli jednak mam być obiektywna, to najlepiej zaśpiewała Samantha Barks, debiutantka na dużym ekranie, ale nie debiutantka w musicalu. Jej wersja ‘On my own’ z koncertu na 25 rocznicę Nędzników, jest moim ulubionym wykonaniem tego utworu. W filmie zaśpiewała to zupełnie inaczej, więcej było zagrane, wyszeptane, wszystko było bardziej filmowe, a szkoda, bo tamto wykonanie bardziej przypadło mi do gustu. Mimo to, wokalnie, Barks była najmocniejszym  punktem tego filmu i swój debiut powinna zaliczyć do niezwykle udanych. Zaskoczeniem dla mnie był aktor wcielający się w postać Enjolras, a raczej rola, z której go kojarzę. Bo kiedy zorientowałam się, że to kuzyn Nate’a z Plotkary, to nie mogłam uwierzyć w to co widzę i słyszę (lubię takie niespodzianki). Miłym zaskoczeniem było dla mnie zobaczenie znanej mi twarzy w roli biskupa. Wcielił się w niego Colm Wilkinson, jeden z najlepszych aktorów musicalowych, którego uwielbiam i podziwiam, że mimo już podeszłego wieku, z powodzeniem potrafi wyśpiewać partie Upiora czy Jean Valjana, bijąc na głowę dużo młodszych od siebie kolegów po fachu. Na koniec zaś zostawiłam ocenę postaci dziecięcych. Młodzi aktorzy grający małą Cosette i Gavroche wypadli wzorowo (scena kiedy Gavroche śpiewa i jedzie na tyle powozu jest i świetnie zaśpiewana i zagrana). Ale czemu się dziwić, skoro w filmie odtworzyli swoje role grane już spory czas na deskach teatru.

Najlepszy głos wśród głównej obsady, ale nic dziwnego skoro  na co dzień aktorka
 gra na deskach teatru muzycznego.

Podsumowując Les Miserables to dobry film, który momentami chwyta za serce. Na pewno zobaczę go jeszcze parę razy, ale jeżeli chodzi o soundtrack, to pewnie nie zagości na moim odtwarzaczu, bo większość wykonań nie ma większej racji bytu bez patrzenia na śpiewającego aktora czy aktorkę. Zastanawiałam się czy o tym napisać, ale w końcu po coś jest ten blog, więc to z siebie wyduszę. Hugh Jackman, mimo mojej całej sympatii do niego, raczej nie ma szans na Oscara, przynajmniej ja bym mu go nie przyznała. Złotego Globa wygrał zasłużenie, ale na Oscara wydaje się, że to za mało. Jeżeli chodzi o Anne Hathaway, to jej rola, to bardziej kilka bardzo dobrze i emocjonalnie zagranych scen, niż dobra drugoplanowa rola, ale wiadome jest, że Akademia lubi, gdy aktorzy brzydną i chudną do roli, więc Hathaway może mieć szansę. A przynajmniej, na pewno będzie miło zobaczyć ją na scenie z nagrodą, bo zawsze przeuroczo wypada w podziękowaniach, co udowodniła dziękując za Złotego Globa.

4 komentarze:

  1. Podpisuję się obiema rękami. Nie wiedziałam, że mali aktorzy już grali swe role w teatrze, to wszystko wyjaśnia - podobali mi się najbardziej. Bardzo wzruszyła mnie ostatnia scena na barykadzie. Ja jestem ogromną fanką książki, musical muszę jeszcze w wersji scenicznej obejrzeć, więc ja bardziej nastawiłam się na ekranizację i wszystko mi się podobało :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie jest odwrotnie: książki jeszcze nie miałam okazji i czasu przeczytać, a musical znam i bardzo lubię (udało mi się go zobaczyć w Teatrze Roma), dlatego film Hoopera mi się bardzo podobał, ale niestety obyło się bez fajerwerków.

      Usuń
  2. Mi się Nędznicy bardzo podobali słucham soundtrack od kilku dni, tak mi się spodobał ;) Ja jeszcze nie miałam okazji przeczytać książki, ale w wolnym czasie od razu się za nią zabieram ;) Bardzo interesujący blog, mam zamiar zaglądać częściej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję ;)
      A Les Miserables jako film też mi się podobał, ale jako musical, miejscami trochę kulał, dlatego jeżeli chodzi o soundtrack, to polecam wysłuchanie koncertów z okazji 10- i 25-lecia musicalu. Wykonania piosenek są o niebo lepsze ;)

      Usuń