wtorek, 5 marca 2013

Limuzyną przez ulice Nowego Jorku, czyli słów kilka o Cosmopolis


Są filmy, które wciągają od pierwszych minut, są też te, które nudzą przez cały swój czas trwania, ale są też te, które wcale nie wciągają, wcale nie interesują, a wzbudzają jakąś chorą fascynację nad tym co pokazywane jest na ekranie, a ta z kolei sprawia, że musimy wiedzieć dokąd to wszystko zmierza. To właśnie niezdrowe uczucie spotkało mnie oglądając film Cronenberga. Jeżeli bym miała podsumować co mi się w filmie podobało, to wyszedłby zapewne marny akapit, jeżeli miałabym napisać co mnie irytowało, to wyrażenie ‘prawie wszystko’ będzie tu idealnie pasować. Ale najgorsze jest to, że nie potrafię z czystym sumieniem stwierdzić, że Cosmopolis to film zły i wcale, a wcale mi się nie podobał, bo byłoby to kłamstwo grubymi nićmi szyte.

Film przedstawia jeden dzień z życia Erica Packera, 28-letniego milionera, który postanawia się ostrzyc. Oczywiście nie może skorzystać z usług najbliższego fryzjera, bo chce się obciąć u fryzjera, którego zna od dzieciństwa. Ot, taka sobie fanaberia. Dlatego Packer jedzie swoją limuzyną przez prawie cały Nowy Jork, mimo że w mieście wybuchają zamieszki i podróż ta może się okazać niebezpieczna. Podczas podróży do limuzyny milionera wsiadają jego znajomi, pracownicy, ale też obcy ludzie, którzy prowadzą z nim, wydawać by się mogło, niekończące się rozmowy.

Już od pierwszych ujęć wiadome jest, że nie będzie to film normalny, to znaczy film, który włącza się żeby się zrelaksować. W pierwszej scenie główny bohater komunikuje swojemu szefowi ochrony, że chce iść do fryzjera i ma głęboko w poważaniu, że najprawdopodobniej pakuje się w samo centrum zamieszek. Owe zamieszki są spowodowane wizytą prezydenta, jednak nasz bohater nie ma pojęcia jakiego, a gdy pada odpowiedź, że amerykańskiego, dalej nie widać po nim żadnej reakcji. Zresztą cała rozmowa przebiega w ten sposób, że mężczyźni w ogóle na siebie nie patrzą, nawet nie zerkną. Wypowiadają kolejne zdania gdzieś w eter, a nie do siebie, a co najgorsze wypowiadają je w taki sposób jakby mówili o rzeczach poważnych, jakby recytowali jakiś poemat, gdzie wstawianie licznych pauz jest często pożądane. Niestety w normalnym życiu takie pauzy, przy rozmowach typu ‘co słychać’, albo ‘idę do fryzjera’ są strasznie sztuczne i nienaturalne. Zresztą cała struktura tego filmu opiera się na długich dialogach. Główny bohater ciągle z kimś rozmawia i większość z tych dialogów przepełnia sztuczność. Kiedy udaje się w końcu przyzwyczaić i oczy i uszy do owej sztuczności i zaczyna się dogłębniej wnikać w owe często filozoficzne czy ekonomiczne dysputy, to na próżno szukać tam jakichś złotych myśli czy użytecznych rad. Większość z tych myśli to puste frazesy, albo rzeczy tak oczywiste, że z osłupieniem siedziałam słuchając oczywistości podawanych mi w skomplikowanych zdaniach. Jeżeli o to chodzi, to nie wiem ile w tym zasługi scenarzysty czy autora książki, na podstawie której powstał film, ale te z pozoru skomplikowane dialogi są rzeczą niezwykle ciekawą i przynajmniej mi pokazały jak czasami można bardzo łatwą rzecz strasznie zagmatwać. Były jednak momenty kiedy nie wiedziałam czy mam się śmiać czy płakać, np.: kiedy poważną dyskusję główny bohater przerywał stwierdzeniem w stylu ‘mam skrzywioną prostatę’. Jak można się domyśleć jest to rzecz, którą wszyscy chcą się dookoła dzielić i wypada ją mówić w każdej sytuacji.

W każdej scenie żona głównego bohatera zachowuje się tak, że najbardziej pasuje tu określenie 'creepy'...

Ciągnąc dalej temat dialogów, a w praktyce scen okraszonych dobrymi dialogami należałoby wymienić dwie. Pierwsza to scena kiedy nasz bohater nareszcie dociera do fryzjera. Ma to być scena pogodna, ale jest w niej coś niezwykle niepokojącego, przynajmniej dla mnie było, bo cały czas zastanawiałam się co chodzi po głowie temu fryzjerowi (i dlaczego nie umysł głowy Pattinsonowi!?). Dialog za to jest tak napisany, jakby postaci recytowały jakiś wiersz, albo piosenkę, gdzie co jakiś czas są dziwne wtrącenia, które można by uznać za swego rodzaju refren. Druga scena, zasługująca na wyróżnienie, to bardziej zbiór scen, w których nasz bohater spotykał się ze swoją piękną żoną. Tu nagroda należy się przede wszystkim za stworzenie najbardziej dziwnej, z jednej strony magnetyzującej, a z drugiej odpychającej postaci jaką ostatnio widziałam. Żona naszego milionera, o której wiadomo niewiele, oprócz tego, że jest poetką i lubi siedzieć w cichych miejscach (takich jak biblioteka), jest dziwna, jest bardzo dziwna, a jej niechęć do męża, który widać że się stara, albo przynajmniej stara się ją zaciągnąć do łóżka, jest tak dziecinnie uargumentowana, że zupełnie nie wiadomo co o tym myśleć. Ale sceny z nią to te sceny w stylu ‘dziad o gruszce, a baba o pietruszce’, ale mimo tego bohaterowie się rozumieli i to było fascynujące.

To jedyne chyba normalne zdanie jakie wypowiada, ale dalej jest dziwna...

Pomysł na kręcenie ponad połowy filmu w limuzynie było pomysłem ciekawym. Nasz bohater jechał przez Nowy Jork bardzo powoli (w końcu są zamieszki), ale o ile mnie pamięć nie myli jadąc w korku jedzie się trochę inaczej, a przynajmniej w warszawskich jeździ się inaczej. Najpierw ruszamy, jedziemy parę metrów i znowu stoimy, a potem znowu ruszamy itd. Tutaj limuzyna cały czas jechała, dużo wolniej niż L-ka po łuku, może jakieś 10 km/h góra, ale się nie zatrzymywała. Na hamulce kierowca naciskał tylko wtedy kiedy podchodził z informacjami szef ochrony albo jak ktoś wsiadał do samochodu, co ciekawe nigdy nie jest pokazane jak ktoś z niego wysiada. W oknach limuzyny widać jak zmieniają się bardzo powoli widoki, ciągle się zmieniają, może to szczegół, a ja się niepotrzebnie czepiam, więc już kończę. Dodam tylko, że sceny w limuzynie są kręcone z ciekawych ujęć, zresztą wszystkie sceny są kręcone w trochę inny sposób niż ten jaki widz by oczekiwał. Ale to uznałabym za zaletę tego filmu i w miarę udany eksperyment.

Wypadałoby napisać słów kilka o aktorze grającym główną rolę, bo w praktyce widnieje on przez cały film na ekranie i schodzi z niego w ogólnym rozrachunku dosłownie na kilka minut. No cóż, nie pałam miłością do Pattinsona, to znaczy lubię go, lubię jego wywiady w których nabija się z Edwarda i Zmierzchu ogólnie, ale to nie jest aktor, który pasuje do wszystkiego. W Uwodzicielu zamiast uwodzić, to swoim wyrazem twarzy i postawą odpychał, a w Cosmopolis powiedzmy, że zagrał przyzwoicie. Akurat rola mężczyzny, który ma wszystko gdzieś, który chodzi na wizyty do lekarza codziennie, ale specjalnie wystawia się jako cel potencjalnemu zabójcy, który po tym jak nie potrafił przewidzieć kursu juana popada w samo destrukcję, to rola dla niego idealna. Nawet metamorfoza jaką przechodzi jego bohater przez czas trwania filmu jest wiarygodnie zagrana, może pomagają tu wszystkie te zabiegi, które mają sprawdzić by bohater wyglądał wizualnie gorzej. Wydaje mi się, że Pattinsona rzucono na głęboką wodę i w miarę udało mu się utrzymać na powierzchni i nie utonąć.

Limuzyna, główny bohater i plus minus moja reakcja na jakąś 1/4 scen...

Większość autorów recenzji Cosmopolis, które przeczytałam, zgodnie twierdzą, że albo film im się nie podobał, albo bardzo podobał, ale z większą liczbą głosów dla ‘nie podobał się’. Ze mną jest tak, że jak wszyscy mówią nie, to ja mówię tak i oglądam. W przypadku Cosmopolis niestety nie opowiem się po żadnej ze stron, bo po prostu dalej nie wiem co sądzić o tym filmie. Jest to na pewno ciekawy eksperyment, który wyszedł w jednych aspektach trochę lepiej, a w drugich trochę gorzej. Rzeczy, które na początku mnie denerwowały, potem zaczynały mi się podobać, jak te dziwnie sztuczne dialogi. Jedno wiem na pewno, że po obejrzeniu zwiastuna zaciekawił mnie ten film, bo nie wiedziałam zupełnie o co chodzi, ale po seansie filmu, dalej nie wiem o co chodziło. Dlatego jeżeli ktoś nie ma ochoty na dużo dialogów i dziwnych scen, to niech obejrzy zwiastun, bo akurat jego naprawdę warto obejrzeć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz