Musimy porozmawiać o
Kevinie (2011)
Pamiętam, że swego czasu o filmie było głośno, ale jakoś te
wszystkie głosy nie zachęciły mnie do obejrzenia filmu Lynne Ramsay. Dopiero
niedawno, kiedy nadarzyła się okazja żeby skreślić kolejną pozycję z listy
filmów, które muszę (a w praktyce bardzo chcę) obejrzeć, poczułam to nieznośne
ukłucie, kiedy okazało się, że Musimy
porozmawiać o Kevinie to film dobry, a nawet bardzo dobry, ze świetnymi
kreacjami aktorskimi, a ja tyle czasu zwlekałam żeby go w końcu zobaczyć.
Film opowiada historię Evy, kobiety kochającej podróże,
uwielbiającej poznawać inne kultury i kochającej o nich pisać i dzielić się z
innymi swoją pasją. Można powiedzieć, że osiągnęła w życiu ten złoty środek,
który każdy z nas chciałby znaleźć, a więc dostawać pensję za robienie czegoś,
co kochamy najbardziej. Niestety życie Evy przewraca się do góry nogami, kiedy
zachodzi w ciążę i na świecie pojawia się Kevin. Kobieta cierpi na depresję
poporodową, ale kiedy jej stan się poprawia, to niestety nawiązanie kontaktu z
dzieckiem nie przychodzi już tak łatwo, mimo usilnych starań Evy.
Dla mnie film ten opowiada dwie historie, gdzie jedna bez
drugiej nie ma prawa bytu, a przynajmniej w tym filmie nie ma sensu. Jest więc
rozważanie na temat matczynej miłości i tego czy możliwe jest to, by matka nie
darzyła miłością swojego dziecka, oraz drugi problem, nad którym od stuleci
debatują filozofowie, a mianowicie czy już rodzimy się źli, czy dopiero się
tacy stajemy, a jeżeli to drugie, to co ma na to największy wpływ. Film jest
tak skonstruowany, że przeplatają się sceny z przeszłości z tymi z
teraźniejszości, co powoli buduje napięcie i rodzi tę uwielbianą przeze mnie
irytację, czyli pytanie ‘ale co się stało?’ dźwięczy w mojej głowie, a
możliwych scenariuszy potrafię wymyślić na pęczki. Film szokuje, momentami odpycha, ale nie tak,
że rezygnujemy z dalszego seansu, ale tak, że w jakiś dziwny sposób chcemy
wiedzieć co będzie dalej. To zapewne zasługa bardzo dobrze napisanego
scenariusza, ale i reżyserii, bo reżyser od początku bawi się z widzem w kotka
i myszkę, tak że gdy już wyrabiamy sobie opinie na temat danej postaci, to za
chwilę legnie ona w gruzach. Nikt nie jest tu krystalicznie dobry i nikt nie
jest do szpiku kości zły.
Na wyróżnienie zasługują aktorzy wcielający się w główne
postaci, czyli Tilda Swinton jako Eva i Ezry Millera, jako jej syna, Kevina.
Nie można też zapomnieć o dziecięcych aktorach wcielających się w młodsze
odsłony Kevina, bo to oni od początku
kształtują tego bohatera. Tilda Swinton jest w tym filmie wręcz zjawiskowa i
sprawia, że nie można oderwać od niej oczu, zaś Ezra Miller działa jak magnez,
ma w sobie tyle charyzmy, że nie daję się przyćmić Tildzie Swinton. Musimy porozmawiać o Kevinie nie jest filmem
dla wszystkich, sposób opowiadania historii, a przede wszystkim sama historia
są ciężkie i mogą nie przypaść wielu do gustu. Mimo to polecam film wszystkim,
by zobaczyli czy gustują akurat w takim kinie.
Skóra, w której żyję (2011)
Pewnie nie ma osoby, która nie słyszała nazwiska tego
wspaniałego reżysera hiszpańskiego, Pedro Almodovara. Przyjęło się już, że jego
kino jest zdecydowanie nietuzinkowe, szokuje, nie porusza błahych problemów i
mimo że momentami bulwersuje, a nawet obrzydza, to w przedziwny sposób zamiast
odpychać widza, to go do siebie przyciąga ze zdwojoną siłą. Właśnie taki jest
jego film Skóra, w której żyję. Dawno żaden oglądany w telewizji film nie
sprawił, bym nie mogła oderwać od ekranu oczu, a każde przeszkodzenie w
oglądaniu wywoływało, aż tak ogromną irytację.
Głównym bohaterem filmu jest Robert Ledgard (Antonio
Banderas), światowej sławy chirurg plastyczny, którego ukochana żona odbiera
sobie życie, po tym jak przeżywa wypadek, ale nie potrafi żyć z obrażeniami
jakie po sobie pozostawił. Niestety to nie koniec tragedii w życiu Roberta,
kiedy jego córka zostaje skrzywdzona, mężczyzna postanawia się zemścić. Jednak
geniusz i chęć zemsty prowadząca do szaleństwa często nie idą ze sobą w parze.
Historia na początku prowadzona jest powoli, widzimy jak
wygląda teraźniejsze życie głównego bohatera oraz poznajemy jego pacjentkę. Już
na pierwszy rzut oka widać, ze coś jest nie tak, ale jeszcze jest za mało
informacji by utworzyć swoją wersję wydarzeń. Reżyser stopniowo odkrywa przed
nami karty pokazując na ekranie, na zmianę historię teraźniejszą, z
wydarzeniami z przeszłości, tak że w pewnym punkcie obie te narracje się
spotykają, a widz, przynajmniej ja, siedzi wbity w fotel i próbuje przetworzyć
to co przed chwilą zobaczył. Antonio Banderas zagrał znakomicie. Jego bohater,
szaleniec, raz odpychający, za chwilę wzbudza swego rodzaju litość i empatię,
zaś partnerująca mu Elena Anaya jest zjawiskowa, tak że nie sposób oderwać od
niej oczu.
Pierwsze pół godziny filmu mnie znudziło (niestety akcja
rozwija się dość powoli), ale warto było wytrwać, bo im dalej tym lepiej, tak
że odkrywanie tego co się tak na prawdę wydarzyło sprawia niezwykłą przyjemność
i wprawia w osłupienie. Zdecydowanie polecam każdemu.
Agora (2009)
Znacie to uczucie kiedy po filmowym seansie czujecie ogromny
niedosyt, ale nie dlatego że filmowi czegoś brakowało, ale dlatego, że
opowiedziana historia tak was zaciekawiła, że chcecie więcej? Właśnie takie odczucia
towarzyszyły mi po skończonym seansie Agory i to właśnie za wzbudzanie we mnie
takich uczuć, kocham kino.
Akcja filmu rozgrywa się w Aleksandrii, kiedy to
chrześcijaństwo staje się panującą religią, a wszyscy starzy bogowie muszą
ustąpić miejsca nowej religii. W tych burzliwych czasach swoją pracę prowadzi
filozofka i matematyczka Hypatia, zdecydowanie swoją odwagą, wytrwałością w
badaniach naukowych i śmiałością stawianych przez siebie tez, wybiegająca
daleko poza czasy, w których żyła. Jej postać wzbudzała wiele emocji i wielu
osobom przeszkadzała, ale miała też wiernych przyjaciół, jak i adoratorów.
Jednym z nich był jej sługa, który rozdarty między miłością do Hypatii, a
chrześcijaństwem próbuje znaleźć swoją drogę w życiu.
Uwielbiam dobre filmy historyczne, a Agora jest dla mnie
właśnie takim filmem, a na jej plus trzeba zaliczyć to, że jest to film
europejski, a nie amerykański. Agora wzbudza wiele skrajnych emocji, ale historia
wczesnego chrześcijaństwa opiewała w wiele kontrowersji, dlatego nie można się
temu dziwić. Mnie bardzo ‘bolało’ zupełnie niechrześcijańskie zachowanie chrześcijan,
obrazy przemocy i wymierzanej przez nich sprawiedliwości wprawiały mnie w
niedowierzanie i osłupienie. Ale nie mnie oceniać ich zachowanie, „bo kto jest
bez winy niech pierwszy rzuci kamień”. Właśnie te słowa przez ponad połowę
filmu dźwięczały mi w głowie, tak jak inne znane mi z przypowieści nauki.
To kolejny film, który polecam, bo wobec niego ciężko jest
przejść obojętnie. Warto zobaczyć kolejną świetną kreację aktorską Rachel
Weisz, która idealnie pokazała jakie
uczucia irytacji, rezygnacji i nadmiernej euforii towarzyszą rozwiązywaniu
jakiegoś problemu, może niekoniecznie astronomicznego czy fizycznego (przynajmniej
ja poczułam się lepiej widząc, że nie tylko ja tak się zachowuję, gdy zostanę
postawiona przed rozwiązaniem jakiegoś zadania czy napisaniem jakiejś pracy wymagającej
ode mnie udowodnienia bądź obalenia na drodze doświadczalnej postawionej
hipotezy).
Obejrzałam tylko drugi film i podobał mi się - zgadzam się z tym, że powoli się rozkręca ale to w jaki sposób reżyser odkrywa przed nami tajemnicę jest rewelacyjny. Jakoś nie mogę się zabrać za "Kevina" choć też od dawna mam go na liście :)
OdpowiedzUsuń"Musimy porozmawiać o Kevinie" pewnie też bym jeszcze długo nie obejrzała gdyby nie leciał w TV ;) Ale zdecydowanie warto było go obejrzeć.
Usuń