Niestety nie da się ukryć, że od czasu do czasu lubię
obejrzeć film przeznaczony dla młodzieży, mimo że już nie mieszczę się w tym
przedziale wiekowym. Zaletą takich filmów jest ich lekkość i zupełny brak
jakiejkolwiek zachęty dla widza, by choć przez chwilę włączyć myślenie. Po
prostu włączamy play i przez następne półtorej godziny możemy przestać zbyt
dużo myśleć, bo wszystko mamy podane na srebrnej tacy, a na dodatek, koniec
końców dostajemy happy end (nie widziałam jeszcze żadnego teen drama bez happy
endu). Od czasu do czasu lubię tak bezmyślnie coś obejrzeć i popatrzeć z jakimi
problemami zmagają się amerykańskie nastolatki, co nie znaczy, że owych
problemów nie można odnieść do otaczającej nas rzeczywistości.
The art of getting by (2011)
Natknęłam się w sklepie na DVD z filmem I stwierdziłam,
czemu nie? Film opowiada o George’u, chłopaku z ostatniej klasy liceum, który
niezbyt przykłada się do nauki. Jest outsiderem i jakoś nie potrafi znaleźć w
swoim życiu sensu, nie widzi sensu w nauce, nie potrafi znaleźć sensu w swoim
pragnieniu bycia artystą, a tak chyba w głębi duszy po prostu nie wierzy w
siebie. Trwa to jednak do czasu, kiedy George pomaga Sally, znajomej ze
szkolnych korytarzy, w wymiganiu się od kary. Nastolatki znajdują wspólny język
i nie wiadomo kiedy stają się przyjaciółmi. Ale wiadomo jak to bywa, scenarzyści
grają tu najstarszą z możliwych kart, czyli stwierdzeniem, że przyjaźń między
kobietą, a mężczyzną, w tym przypadku dziewczyną, a chłopakiem, niestety nie
zdaje egzaminu.
Nie spodziewałam się zbyt wiele po tym filmie, ale byłam
zaskoczona, jak dobrze mi się go oglądało i jak dużo prostych ‘mądrości
życiowych’ scenarzysta przemycił do filmu. Bohaterowie są tak napisani, że bez
problemu można się z nimi identyfikować, może
nie w pełni, ale zapewne wiele osób zatracało sens w tym co robiło, albo
szukając jakiegoś wsparcia w rodzicach, którzy z racji swojej pozycji powinni
być wzorami do naśladowania, nie zostawało nawet wysłuchanymi. Freddie Highmore
w roli George’a był momentami niezwykle irytujący, ale ostatecznie całkiem
nieźle poradził sobie z tą rolą, zaś Emma Stone jak dla mnie była dość
przeciętna, albo przeciętna była jej rola, a aktorka nie potrafiła dodać czegoś
więcej od siebie, nie potrafię zdecydować.
Mimo wszystko film polecam. Nie jest to jakieś arcydzieło,
ani nawet bardzo dobry film. Ot takie dobre kino młodzieżowe, które nadaje się
do obejrzenia po ciężkim dniu, albo kiedy pogoda za oknem nie dopisuje.
Nie ukrywam, że film mi się bardzo spodobał, ale chyba to za
sprawą mojego uwielbienia dla Stiles’a, to znaczy Dylana O’Briena, bez którego
Teen Wolf nie byłby aż tak dobrym serialem, jakim jest.
Jak można się domyśleć po tytule film opowiada o tym
pierwszym razie. Dave i Aubrey spotykają się na imprezie, w trochę
niecodziennych okolicznościach i bardzo szybko znajdują nić porozumienia. On
jest w ostatniej klasie liceum, jest typem zdolnego ucznia, trzymającego się z
dala od kłopotów, ona zaś pochodzi z dobrego domu, uchodzi za dziewczynę nader
dojrzałą jak na swój wiek i posiada sporo starszego od siebie chłopaka. W
pewnym momencie, Dave i Aubrey postanawiają razem przeżyć swój pierwszy raz.
Jak widać fabuła filmu jest zupełnie niewymagająca, wydaje
się, że z tego materiału nie da się nakręcić pełnometrażowego filmu, a jednak.
Twórcy nie dość, że stworzyli z tego dobry film, to pokazali na ekranie
historię niezwykle prawdziwą, historię która mogła się przytrafić każdemu. Do
tego bardzo zręcznie zagrali humorem i dramatem, przez co film nie nudzi, a
przez większą część bawi. Mnie najbardziej rozbawiła ta, no cóż, głupia
niezręczność, która nie tylko ogarnęła bohaterów filmu, ale również mnie, jako
widza. Dawno nie czułam się tak oglądając jakikolwiek film, bym zastanawiała
się czy przypadkiem nie zasłonić oczu i czy to, że nie mogę powstrzymać śmiechu
nie jest przypadkiem niezwykle nie na miejscu. Jeszcze wypadałoby wspomnieć o
aktorach, którzy całkiem nieźle poradzili sobie z postawionymi przed nimi
zdaniami, Dylan chyba trochę lepiej niż Britt Robertson, która dla mnie we
wszystkim w czym gra, gra ciągle tę samą rolę, tylko imię ma inne.
Na poprawę humoru, to film idealny, a czas poświęcony na
jego obejrzenie zapewne nie będzie czasem straconym, a przynajmniej dla mnie
nie był.
Cyberbully (2011)
A na koniec film produkcji ABC Family, w roli głównej z gwiazdką
Disneya. Film ten nie jest już taki lekki i przyjemny, gdyż porusza problem, o
którym wszyscy wiedzą, ale jakoś nie widzą jak uchronić przed nim swoje
dziecko. Napisałam, że film porusza problem, a dokładniej problem przemocy w
Internecie i jej bezkarności, ale chyba nie do końca twórcy poradzili sobie z
materiałem, który wzięli na warsztat, ale po kolei.
Główną bohaterką filmu jest Taylor, licealistka, która nie
jest zbyt popularna w szkole, ale nie przejmuje się tym aż nadto gdyż ma wokół
siebie przyjaciół. Na urodziny dostaje swojego laptopa i tu zaczyna się cała
historia. Taylor zakłada konto na serwisie społecznościowym, czymś w stylu
facebooka i pada ofiarą na początku niewinnego żartu. Ktoś włamuje się na jej
konto i ustawia ‘brzydki’ status, a pod nim pojawiają się niemiłe komentarze dzieciaków
ze szkoły. Niestety wyśmiewanie się i wytykanie palcami przenosi się również na
szkolne korytarze. Gdy wydaje się, że cała sytuacja się normuje, chłopak,
którego Taylor poznała w owym serwisie i któremu zaufała, zaczyna pisać o niej
nieprzyjemne rzeczy, które sprawiają, że przemoc z Internetu przenosi się znów
do świata rzeczywistego i dziewczyna zostaje tak zaszczuta i osamotniona, że
nie ma siły już dłużej z tym walczyć.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że kolejne sceny
momentami się nie kleją, a zachowanie bohaterki jak i jej przyjaciółek
niezwykle razi w oczy. Rozumiem, że to nastolatki, nastolatki, które znalazły
się w niezwykle ciężkiej i nieprzyjemnej sytuacji, ale odrobina rozsądku i
trzeźwego myślenia jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a tak bohaterki zachowują
się jak dziewczynki z przedszkola. Wątek matki, która stara się pomóc córce,
krzycząc na nią i karząc jej zamknąć konto w serwisie też jest trochę
niedopracowany. Ale może taki był zamysł, w końcu to film dla nastolatek i
chyba w pewnym stopniu dla ich rodziców, który miał nimi potrząsnąć i zapalić
żółtą lampkę ostrzegawczą, ale jak dla mnie co najwyżej sprawił, że coś zaczęło
dzwonić, ale dalej nikt nie wie, którym kościele.
Mimo tych wszystkich zgrzytów film oglądało mi się dobrze,
ale to może dlatego, że lubię obejrzeć czasami taki film, z którego
zdecydowanie wyrosłam. Jeżeli ktoś lubi takie telewizyjne filmy, podchodzące
pod te produkcji Disneya, to pewnie skusi się żeby zobaczyć Cyberbully, innym
nie polecam, bo dla nich będzie to zapewne strata czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz