czwartek, 27 grudnia 2012

‘There is a man who lives on a cloud, in the sky’, czyli świąteczny odcinek Doctor Who


Świąteczne odcinki mają tą zaletę, że dużo rzeczy można w nich tolerować, szczególnie jeżeli są odcinkami długo wyczekiwanymi, a na kolejne przyjdzie czekać znowu kilka miesięcy. Tak więc twórcy, w tym szaleni scenarzyści typu Moffat, mogą wrzucić do świątecznego odcinka wiele rzeczy, które w normalnym odcinku nie znalazłyby miejsca bytu. Można wtedy umieścić wiele odwołań do różnych seriali (w tym także swoich), książek, wcześniejszych odcinków danego serialu, tak by sprawić by na twarzy wprawnego widza pojawił się głupawy uśmieszek. Świąteczne odcinki Doctora mają też tą cechę, że kierowane są bardziej do młodej widowni, niż do starszych osób, ale zdecydowanie nie przeszkadza to czerpać z nich radości widzom tym ciut starszym. Bo muszę przyznać, że warto było czekać na ten odcinek, gdyż dawno żaden oglądany odcinek jakiegokolwiek serialu nie przyniósł mi tyle radości co ten. Ale po kolei…


UWAGA! SPOJLERY, KTÓRE ZDECYDOWANIE POPSUJĄ FRAJDĘ Z OGLĄDANIA ODCINKA!

Po stracie Pondów Doctor zrezygnował z pomagania ludziom. Pełen goryczy i zły na cały wszechświat za jego okrutną przewrotność, Doctor zaszył się w swojej TARDIS. Oczywiście najlepszym miejscem dla zgorzkniałego Doctora jest XIX wieczny Londyn, a na zaparkowanie TARDIS - chmura. Doctor jednak nie został sam, czuwają nad nim i próbują nakłonić do powrotu do dawnego życia: Madam Vastra i jej urocza żona Jenny oraz przezabawny Strax. Ziemia i ludzie jednak potrzebują Doctora, bo Londyn został zaatakowany przez zły śnieg, który żywi się ludzkimi złymi myślami, a jego podopieczni – bałwany (dla mnie plasują się w czołówce strasznych ‘złych’, szczególnie ze względu na wygląd) zabijają ludzi. Może Doctor dłużej zostałby na los ludzki obojętny, gdyby nie urocza, rezolutna dziewczyna imieniem Clara, której naprawdę ciężko jest czegokolwiek odmówić i Doctor nie pozostał tutaj wyjątkiem.



Odcinek bardzo przypadł mi do gustu, a poziom radości z jego oglądania porównałabym z tym, który towarzyszył mi podczas ‘A Christmas Carol’, niż ze średnim dla mnie ‘The Doctor, the Widow and the Wardrobe’. Trzeba przyznać, że w tym roku Moffatowi się udało. Jeżeli chodzi o fabułę, to ‘główny zły’ był ciekawy (i mówił głosem Iana McKellana!), ale jak dla mnie jego potencjał nie został do końca wykorzystany, a to jak została zakończona jego historia było szczerze mówiąc średnie. Mimo to odcinek jest wciągający i ogląda się go z niesłabnącym entuzjazmem. Już kiedyś wspominałam, że przy niektórych odcinkach Doctora potrafię zatracić poczucie czasu (takie moje timey wimey wibly wobły) i ten odcinek zalicza się właśnie do takich odcinków. Może przede wszystkim dlatego, że ten odcinek był zupełnie bajkowy, wręcz magiczny. Momentami czułam się jak małe dziecko, a gdy Clara wspinała się po schodach na chmurę, by znaleźć Doctora, jedyne o czym wtedy myślałam to, że chętnie bym się z nią zamieniła. Kręcone schody prowadzące do nieba… Chyba szczególnie dla takich momentów oglądam Doctora i jestem wdzięczna blogerom, których recenzje i fangirling sprawiły, że i ja zawitałam do doctorowego uniwersum. Kolejnym plusem tego odcinka jest osadzenie akcji w XIX wiecznym Londynie. Wszyscy dostali stroje z epoki i wyglądali w nich świetnie. Doctor w swoim płaszczu i cylindrze, Clara w pięknych sukniach i Strax we fraku.



Jeżeli chodzi o Doctora, to już od samego początku snuje się smutny po ulicach Londynu, cały czas obwiniając się o śmierć Pondów. Na szczęście Moffat znalazł mu wybawienie w postaci niezwykle radosnej i przebojowej Clary (świetna w tej roli Jenna Louise-Coleman). Dziewczyna  ta dosłownie nie ma zahamowani. Biegnie za powozem Doctora, wskakuje do powozu, jest bardzo ciekawska, sama wszystko szybko dedukuje, potrafi znaleźć tajne wejście na schody prowadzące do chmury, na której zaparkowana jest TARDIS, po prostu jest typem zaradnej bohaterki, która nie potrafi bezczynnie siedzieć i czekać, tylko musi coś robić. A co najważniejsze potrafi dotrzeć do Doctora i sprawić by znów zaczął być sobą, czyli dobrym i pomocnym Władcą Czasu. Odcinek podobał mi się też od strony humoru. Najwięcej wnieśli go pomocnicy Doctora: madame Vastra – prywatny detektyw i Jenny jej Watson oraz Strax. A propos Sherlocka, to Matt Smith w stroju Sherlocka i jego dedukcja to jedna z moich ulubionych scen w tym odcinku. Przemyceń z innych odcinków Doctora i seriali w ogóle było wiele, ale to które zapadło mi w pamięć to zdanie ‘Winter is coming’, czyli znane większości fanów seriali zdanie z Game of Thrones. 



  
W tym roku odcinek świąteczny miał wprowadzić do doctorowego uniwersum nową towarzyszkę. Była duża kampania promocyjna, ciekawe zdjęcia i wywiady z aktorami. Jednak Moffat nie byłby Moffatem, gdyby czegoś nie poplątał i nie pomotał, bo wtedy nie byłoby zabawy. Teraz za to jest jej aż nadto, bo okazuje się, że Clara to nie kto inny, a ta sama dziewczyna z pierwszego odcinka siódmego sezonu, tyle, że do samego końca świątecznego odcinka zapominała wspomnieć, że na drugie imię ma Oswin. Doctor nie mógł jej poznać z twarzy, bo w tamtym odcinku jej nie widział, została zamieniona w Daleka. Tu zaczyna się zabawa, bo mamy dwa razy tę samą bohaterkę, w różnych czasach i przestrzeniach, która dwa razy umiera. Ja jestem skonsternowana, ale Doctor jest szczęśliwy, więc i mi włącza się światełko z napisem ‘optymizm’ i tak pozostanie do najbliższego odcinka.       

2 komentarze:

  1. No ładnie dopiero teraz znalazłam takiego fajnego bloga. Ale jak znalazłam to już z oka nie spuszczę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miłe słowa. Życzliwy komentarz - mała rzecz, a jak cieszy :)

      Usuń