sobota, 23 lutego 2013

Mistrz suspensu we własnej osobie, czyli Hitchcock


Rzadko zdarza mi się chodzić na pokazy przedpremierowe, ale skoro nadarzyła się taka okazja to czemu z niej nie skorzystać. Alfred Hitchcock to reżyser powszechnie znany, ale to nie znaczy, że każdy widział jego filmy. Skoro o tym wspominam, to można się domyśleć, że należę do tego wąskiego grona osób, które filmów mistrza suspensu nigdy nie oglądały. Moje usprawiedliwienie jest dość proste, po prostu nie przepadam za horrorami, bo nie lubię się bać, więc abym obejrzała jakiś horror muszę mieć ogromną motywację, np.: w postaci bardzo silnego fangirlingu, ale takowy jeszcze nigdy nie nastąpił. Po wyjściu z kina byłam za to wielce zdziwiona, że można nakręcić o Hitchcocku film, tak bardzo pozytywny i utrzymany w lekkim tonie. To, plus dobra gra aktorska i genialna charakteryzacja sprawiły, że zupełnie nie żałowałam, iż opuściłam mój ciepły pokój i udałam się do kina.

Hitchcock nie skupia się na całym życiu reżysera, a jedynie na niewielkim jego fragmencie, a mianowicie okresie przygotowań do nakręcenia horroru, którego tytuł znają prawie wszyscy, czyli Psychozy. Twórcy przedstawiają nam jak reżyser szukał natchnienia do nakręcenia kolejnego filmu, jak walczył o to by zrobić film, który on chce zrobić, a nie wytwórnia, a na koniec uchyla się nam rąbka tajemnicy i pokazuje jak wielki mistrz suspensu pracował na planie filmowym i tworzył swoje chyba największe dzieło.

Twórcom udało się w tym filmie coś, co uważałam trochę za niemożliwe, a mianowicie opowiedzenie o Hitchcocku w sposób lekki, swobodny i przede wszystkim zabawny. Jest więc wiele scen z założenia poważnych, które bawiąc się trochę z widzem wywołują uśmiech na jego twarzy, a nawet śmiech. Wszystko to zaś utrzymane jest w dobrym guście i stylu, a do tego dochodzą świetne dialogi. Hitchcock był mistrzem suspensu, ale w tym filmie suspensu brak, jest za to ciekawie poprowadzona historia, która co najważniejsze nie nudzi. Może w filmie nie dzieję się zbyt wiele, nie ma żadnych efektów specjalnych, ale to uznałabym w tym przypadku za ogromną zaletę. Wychodząc z kina czułam się tak, jakbym obejrzała jakiś stary, dobry film, gdzie żeby zaciekawić widza nie trzeba było sięgać po kontrowersyjne środki, wykopywać o kimś brudów, a po prostu dać aktorom dobre dialogi i pozwolić im grać. Dodatkowo można prześledzić to, jak się robi filmy i jak długą drogę twórcy muszą przejść by pokazać nam w kinie swoją wizję. 

Anthony Hopkins jako Alfred Hitchcock.

Co by nie powiedzieć, to Hitchcock jest w dużej mierze filmem biograficznym, bo przedstawia się nam kawałek z życia reżysera, jego pracę, jak i życie osobiste. Ale nie jest to jeden z tych filmów biograficznych naładowanych patosem i doprowadzających widza do płaczu, po tym jak główny bohater walczył o swoje racje, a na koniec umarł samotnie, albo z rąk szaleńca. Może to dlatego, że w Hitchcocku nie ujęto całego życia reżysera, albo po prostu z założenia twórcy chcieli by ich film był zabawny, a nie poważny i pseudo refleksyjny. Wydaje mi się, że to jest również duża zaleta tego filmu, bo czasami przyjemnie jest zobaczyć życie, a nawet jego fragment, sławnej/znanej/uznanej osoby, które wcale nie było smutne i pełne trudu i ciężkich decyzji. Nie znaczy to też, że życie Hitchcocka było usłane różami, nawet w tym skrawku jego życia, widać, że zmagał się z wieloma trudnościami, ale potrafił je jakoś zwalczać, może nie z uśmiechem na twarzy, ale z jakimś takim pozytywnym podejściem do sprawy.    

Hellen Mirren jako Alma Reville.

Alfreda Hitchcocka zagrał Anthony Hopkins, według mnie koncertowo. Na ekranie nie widać aktora, a jedynie postać którą gra, za co dużo zasług można przypisać charakteryzatorom, którzy spisali się na medal, za co zasłużenie dostali nominację do Oscara. Ale im już nie możemy przypisać tego jak Hopkins spod tych warstw charakteryzacji gra oczami, albo sposobu w jaki mówi, czy się porusza. Aktor nie zawodzi i pokazuje, że nazwisko Hopkins, niezmiennie od wielu, wielu lat, nie spada z czołówki najlepszych aktorów. Jeżeli zaś chodzi o Hellen Mirren w roli żony Hitchcocka, Almy Reville, to nie pozostaje ona daleko w tyle. Świetnie odegrała kobietę ambitną, artystkę, wiernie wspierającą swojego męża mimo jego licznych przywar i dziwnych upodobań, a z drugiej strony osobę w dużej mierze odpowiadającą za sukces męża, ale zawsze pozostającą w jego cieniu. Nie jest łatwo zapewne żyć z takim człowiekiem, ale skoro Hitchcock i jego żona przeżyli i co najważniejsze ciągle współpracowali ze sobą tyle lat, to musi być na to jakaś recepta. Anthony Hopkins i Helen Mirren znaleźli może fragment tej recepty, bo idealnie zgrali się jako stare, dobre małżeństwo. Sceny, w których tych dwoje pojawiało się na ekranie były w filmie najbardziej wartościowe. Jeżeli chodzi o resztę obsady, to ginęli gdzieś w tle, może dlatego, że sposób opowiadania historii jaki obrali sobie twórcy, nie wymagał napisania postaci takich prawdziwych z krwi i kości. Z drugiej strony szkoda, bo i Scarlett Johansson i Jessicę Biel stać na dużo więcej, a tak, grane przez nie postaci były wręcz ‘płaskie’ i zupełnie nieinteresujące.          

Film zdecydowanie polecam i fanom Hitchcocka i tym, którzy nie są zupełnie zaznajomieni z jego twórczością. Sasha Gervasi stworzył naprawdę dobry film, który ogląda się bez świadomości o upływającym podczas seansu czasie. Warto również zobaczyć pracę charakteryzatorów i bardzo dobrą grę aktorską, chociaż do tego drugiego nie powinnam zachęcać, bo Anthony Hopkins i Helen Mirren razem na ekranie, to zdecydowane potwierdzenie, że to dobre kino. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz