Audrey Hepburn to aktorka, o której wiele słyszałam, ale
jakoś te wszystkie wiadomości i zachwyty nad nią nie zachęciły mnie do
obejrzenia jakiegokolwiek filmu z jej udziałem. Może dlatego, że u mnie w domu nie
oglądało się aż tak starych filmów, bo i nie było okazji, bo telewizja
publiczna rzadko sięga po takie produkcje. Wiem, że istnieje kanał TCM, ale
zawsze mi do niego nie po drodze było i jakoś tak wolałam kino bardziej mi
współczesne, niż stare filmy, które w czarno-białych odcieniach wydawały mi się
zdecydowanie mniej atrakcyjne. Film, o którym chcę dziś napisać jest już w
kolorze (albo przynajmniej wersja, którą ja posiadam), ale mimo wszystko dalej mnie do siebie nie przekonywał. Co jest
śmieszne przekonały mnie do niego zachwyty blogerek modowych (ostatnio
strasznie dużo czasu marnuję na oglądanie strojów, które ładnie wyglądają na
zdjęciach, ale na co dzień tak się ubrać, serio kosmiczne legginsy na uczelnię?).
Prawie na większości blogów z tej kategorii, wszystkie autorki twierdzą, że
Hepburn jest ikoną mody, bardzo je inspiruje, a jej filmy są cudowne, przede
wszystkim Śniadanie u Tiffany’ego, oczywiście. Nie rozumiałam co może być
ciekawego w historii dziewczyny, która żyje na koszt bogatych mężczyzn, ale nie
mogłam być jednak dłużej obojętna na zachwyty wszystkich nad filmem Śniadanie u
Tiffany’ego, dlatego w końcu zakupiłam DVD i z dość niepewną miną zasiadłam do
oglądania.
Zapytacie może, po co pisać wpis o filmie starym i wszystkim
znanym? Odpowiedź jest bardzo prosta. Bo to o dziwo film dobry (nie zawsze
wszechobecne zachwyty świadczą o jakości obrazu), a do tego to film niezwykle
lekki i przyjemny, który bawi i wzrusza. Przede wszystkim jednak, jest to film,
który można określić mianem ‘ponadczasowy’, bo podoba się on i starszym
kobietom i tym trochę młodszym, nawet nastolatkom i zapewne w końcu sięgną po
niego kolejne pokolenia. Byłam zdziwiona, że film ten tak mnie wciągnął w
opowiadaną historię, że zapomniałam o wszystkich egzaminach i problemach i wraz
z bohaterką mogłam chociaż przez chwilę udawać kogoś innego. Co gorsza
zapoczątkował on jakąś nową manię, manię na oglądanie filmów z Audrey Hepburn.
Nie wiem dlaczego je oglądam, bo co raz bardziej utwierdzam się w przekonaniu,
że bazują one na tym samym sprawdzonym schemacie, mimo to każdorazowo
dostarczają mi sporą dawkę rozrywki i radości, nawet jeżeli niektórym brak jest
kolorów. O Śniadaniu u Tiffany’ego chcę napisać jeszcze z jednego prostego
bardzo powodu. A mianowicie, że mam nadzieję iż nie byłam jedyną, obojętną na
urok Hepburn i starego kina osóbką i teraz mogę przekonać resztę takich jak ja,
że te filmy, a w szczególności ten, mają to ‘coś’ i nie należy dłużej odkładać
ich oglądania.
Do niedawna film ten kojarzył mi się z tym wizerunkiem Hepburn, teraz myślę, że może nie powinnam o tym głośno mówić, bo trochę jest mi wstyd... |
Śniadanie u Tiffany’ego opowiada historię zwariowanej i
zakręconej dziewczyny imieniem Holly. Dziewczyna prowadzi dość wystawny tryb
życia, ale o nic nie musi się martwić, bo wszystkie rachunki płacą za nią jej
adoratorzy. Pewnego dnia do kamienicy, w której mieszka Holly wprowadza się młody,
przystojny mężczyzna, jak się okazuje - początkujący pisarz, Paul Varjak. Ich
pierwsze spotkanie jest, jakby to ująć, dziwne i bardzo nierealistyczne, potem
oczywiście wszystko nabiera sensu, ale dalej kołacze się po głowie myśl ‘takie
rzeczy tylko w filmach’. Paul wprowadzając się nie ma ze sobą kluczy, dzwoni
pod przypadkowy numer, a traf chce, że jest to numer pod którym mieszka Holly.
Zaspana dziewczyna wpuszcza go do środka i pozwala skorzystać z telefonu, który
trzyma akurat w walizce. Dalszy rozwój wydarzeń też nie stroni od dziwnych
sytuacji, ale najważniejsze jest to, że Holly i Paul stają się przyjaciółmi,
ona pomaga mu pisać (pomaga to za duże słowo w tym przypadku, bardziej
pasowałoby dopinguje), on zaś bywa na jej przyjęciach i opiekuje się nią.
Wszystko jest pięknie, dopóki nie dojdziemy do jakże lubianego przez wszystkich
scenarzystów morału, że przyjaźń między mężczyzną, a kobietą bardzo rzadko jest
możliwa, bo prędzej czy później jednemu z nich przyjaźń przestanie już
wystarczać. A wszystko to dzieje się w jednym z ukochanych przeze mnie miast –
Nowym Jorku, a w tle gra przepiękna muzyka autorstwa Henry'ego Mancini'ego.
Jak widać fabuła filmu jest prosta jak drut, ale postać
głównej bohaterki już taka być nie może, a może tylko w założeniu taka być nie
miała. Holly miała być postacią z trudną przeszłością, dużym bagażem życiowym,
która porzuca swoje dawne życie, by zakosztować czegoś nowego. Holly jednak nie
jest skomplikowana, jej zachowanie momentami bardzo mnie irytowało i
zastanawiałam się czy nie ma ona problemów ze sobą, albo tylko z głową. Bo
Holly to takie duże dziecko, które stwierdziło, że będzie szczęśliwe jedynie u
boku bogatego męża, a nie pozwalając sobie na prawdziwą miłość, uniknie zranienia
i tego, że może stać się ‘czyjaś’ i jej życie nie będzie należeć już tylko do
niej. Mimo takiego podejścia do życia głównej bohaterki, dalej jej kibicowałam,
a może bardziej jemu, by przemówił jej do rozumu. Tak czy owak, wątek
romantyczny jest tak skonstruowany, że nie da się odejść od ekranu dopóki tych
dwoje w końcu nie będzie razem.
Film jest tak skonstruowany, że nie nudzi, nie ma
niepotrzebnych przestojów, a co najzabawniejsze potrafi zadziwiać. Bo mnie w
tym filmie zadziwiło wiele rzeczy, od niekonwencjonalnego zachowania bohaterów,
przede wszystkim głównej bohaterki (jedzenie tytułowego śniadania u
Tiffany’ego, odwiedzanie mafiosa w Sing Sing), po krótkie sceny, a nawet
czasami zdania, które dźwięczały gdzieś z tyłu głowy i czekały na dalszy rozwój
wydarzeń. W praktyce w ciągu pierwszych trzydziestu minut filmu nazbierało się
tyle znaków zapytania, że w potem byłam pełna podziwu gdy zostały one tak sprytnie
objaśnione. To jest chyba, obok wątku romantycznego, wielka zaleta tego filmu.
Wprowadza widza w lekką konsternację, bo spodziewając się filmu niezwykle
prostego, otrzymuje film prosty, który prosty nie jest, a raczej być nie chce,
dlatego bawi się niedopowiedzeniem i dużo odpowiedzi odkłada na potem. W końcu
miłosna historia nie powinna być łatwa, kochankowie muszą pokonać wiele
przeszkód, porzucić swoje przekonania, by w końcu bez żadnych wyrzutów sumienia
paść sobie w ramiona.
Pisząc o Śniadaniu u Tiffany’ego nie można nie wspomnieć o
Audrey Hepburn, bo powiedzmy sobie szczerze jej partner, George Peppard,
każdorazowo ginie gdzieś w tle przysłonięty jej ogromną charyzmą. Hepburn w tym
filmie kradnie każdą scenę, to ona jest gwiazdą, nawet wtedy gdy nie ma na
sobie pięknej czarnej sukni, czy drogiej biżuterii. Jest śliczna, zwariowana,
czasami gra wszystko zbyt przesadnie osiągając efekt komiczny, zamiast wzruszyć
widza, wywołuje jego uśmiech. Ale może takie było założenie reżysera, może taki
był jej pomysł na tę postać. Ważne jest to, że Hepburn potrafi kupić widza już
od pierwszych minut na ekranie i z każdą minutą sympatia do niej rośnie. A jej
postać w Śniadaniu u Tiffany’ego, mimo że momentami niezwykle irytująca, dzięki
urokowi Hepburn staje się postacią, z którą można się utożsamić i której nie
sposób nie polubić.
Zapewne film ten obejrzę jeszcze nie jeden raz i od tej pory
będę go darzyć swego rodzaju sentymentem, bo dzięki niemu odkryłam nowe dla
mnie filmy i kino ogólnie. Kino lekkie, przyjemne, zabierające widza w ciekawe
miejsca i stawiające go gdzieś z boku, by przyglądał się rozgrywanej historii.
Dlatego zapewne na blogu zawita jeszcze wiele recenzjo-podobnych wpisów starych
filmów z udziałem Audrey Hepburn i nie tylko, bo to teraz moja nowa mania i
świetny sposób na ucieczkę od otaczającej mnie rzeczywistości pełnej
egzaminów/zaliczeń. Mam też nadzieję, że może komuś takiemu jak ja – zupełnie nie
zaznajomionemu ze starymi filmami lub nie należącemu do grona fanów Hepburn,
takie wpisy pomogą się zdecydować i przełamać by w końcu sięgnął po filmy,
które nakręcono długo przed tym jak przyszedł na świat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz