wtorek, 12 lutego 2013

Funny Face, czyli Fred Astaire, a potem długo, długo nic…


Kontynuując moją przygodę z filmami z Audrey Hepburn natknęłam się na kolejny musical. Funny Face to broadwayowski musical będący na afiszu w drugiej połowie lat dwudziestych ubiegłego wieku. Filmowa jego wersja mocno odbiega od oryginału, a w praktyce wykorzystuje z niego tylko cztery piosenki, zaś swoją fabułę bardziej wzoruje na innym broadwayowskim musicalu - Wedding Bells. Co mnie zaciekawiło, piosenki do musicalu zostały napisane przez George’a Gershwina. Film jakoś niespecjalnie podbił moje serce, bo i fanką akurat takiej koncepcji musicalu nie jestem, mimo to bardzo przyjemnie się go oglądało i słuchało, przede wszystkim Freda Astaire’a.

Film opowiada historię Jo Stockton, młodej dziewczyny pracującej w księgarni oraz pałającej miłością do filozofii, a w szczególności do empatializmu. Życie Jo zostaje brutalnie zakłócone przez pracowników pisma modowego, którzy niezapowiedziani wpadają do księgarni, w której pracuje Jo i urządzają tam sesję zdjęciową. Wszystko to było pomysłem fotografa Dicka Avery’ego, który chciał by fotografowana modelka wyglądała mądrzej, a półki pełne książek miały jej w tym pomóc. Ekipa zdjęciowa zostawia za sobą ogromny bałagan oraz fotografa, który czując się winny za wyrządzone szkody chce pomóc dziewczynie w sprzątaniu. Przy okazji Dick dostrzega w Jo coś więcej niż zabawną buzię, widzi w niej potencjalną modelkę, idealną by reprezentować pismo i by stać się twarzą nowej linii ubrań znanego projektanta. Mimo niechęci do zawodu modelki i mody ogólnie, Jo postanawia skorzystać z zaproponowanej jej oferty i wyjeżdża na sesję zdjęciową i pokaz mody do Paryża. Bo kto nie chciałby polecieć do Paryża? Na pewno nie młoda filozofka, której mistrz będzie w tym czasie rezydował tej stolicy sztuki i mody.

Dziewczyna z księgarni też może zostać modelką, mimo swojej zabawnej buzi...

Historia opowiedziana w filmie jest bardzo prosta i bardzo przewidywalna, ale mimo to nie nudzi. Może momentami irytować, bo bohaterowie czasami zachowują się w sposób irracjonalny, ale na pewno nie nudzi. W filmie zachwycają przede wszystkim dwie rzeczy, a w praktyce jedna rzecz i jedna osoba. Zacznijmy od rzeczy, a mianowicie zdjęć Paryża. Miasto jest ukazane najpierw z perspektywy turystycznej. Mamy śliczne kadry najbardziej znanych zabytków Paryża, na czele z Wieżą Eiffla, katedrą Notre Dame i dzielnicą Mortmart. Potem miasto jest bardziej ukazane z perspektywy fotografa szukającego ciekawego tła dla swoich zdjęć. Mamy wtedy ukazane wnętrze bodajże Opery Paryskiej, znane ulice oraz scenerie bardziej przyziemne, można by rzec intymne, jak mały kościół stojący na uboczu przy rzece. W każdej takiej scenerii Jo ma odgrywać kogoś innego, a Dick szczegółowo opowiada jej historię bohaterki, w którą ma się wcielić. Początkowo pozowanie jest dla dziewczyny niezwykle trudne i męczące, potem zaś staje się świetną zabawą. Zmienia się również w bardzo niewielkim stopniu jej podejście do zawodu modelki, fotografa mody czy naczelnej modowego magazynu, nabiera wobec nich odrobiny szacunku. Jeżeli już piszę o postaci Jo, to nie dawała mi spokoju myśl, że taka intelektualistka, filozofka jak ona, ma problem z odnalezieniem się w społeczeństwie, jest bardzo naiwna, a na dodatek momentami zachowuje się jak rozpuszczone dziecko, które nie docenia szans jakie podsuwa jej pod nos życie. Jeżeli o to chodzi, z jej postacią jest się ciężko utożsamić, czy obdarzyć większą sympatią, przynajmniej ja miałam z tym kłopot. Dużo bardziej przypadła mi do gustu postać naczelnej modowego magazynu, która była czasami wredna, potrafiła mówić to co myśli i nie zważała na to czy może kogoś urazić, ale przynajmniej była zdecydowana w swoim działaniu, a kiedy wymagała tego sytuacja pokazywała swoją drugą stronę, tę bardziej sympatyczną.  

To pierwszy film z Hepburn, który oglądałam, w którym to nie ona przyćmiła wszystkich,
a sama została przyćmiona.

Wspomniałam, że w filmie zachwyca jedna rzecz i jedna osoba, przejdźmy więc do osoby. Wiedziałam, że Fred Astaire był genialnym aktorem, tancerzem i śpiewakiem w jednym, ale wiedzieć, to znaczy ślepo podążać za opinią publiczną, a przekonać się na własne oczy i uszy to zupełnie coś innego. Astaire kradnie każdą scenę, nawet wtedy gdy mówi tylko jedno zdanie, a co dopiero gdy otwiera usta by śpiewać, albo tańczyć. Głos aktora ma tak cudowną barwę i jest tak mocny, że przy zbiorowych numerach inne głosy giną w tle. Mogłabym się bardzo długo rozwodzić nad tym, jak bardzo aktor podobał mi się w tym filmie, ale po co, skoro wszyscy wiedzą, że Astaire świetnym aktorem był.

Jeżeli chodzi o formę musicalu, to działa ona na tej samej zasadzie co w My Fair Lady, czyli musical nie jest cały śpiewany, tylko mamy mówione dialogi i w pewnym momencie ni z tego ni z owego wszyscy zaczynają śpiewać. Za tą konwencją musicalu niezbyt przepadam, przynajmniej tutaj wypadała ona średnio, a najlepszym tego dowodem jest to, że po obejrzeniu filmu żadna piosenka nie została mi w głowie. Chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło się tak, bym po obejrzeniu musicalu nie chodziła i nie nuciła jakiejś melodii, próbując przypomnieć sobie jej słowa. Po Funny Face jest dosłownie pustka, nie potrafię z pamięci zanucić, nawet bardzo nieudolnie, żadnej melodii. Albo świadczy to o moim marnym guście muzycznym, guście do piosenek z musicali, albo po prostu piosenki te świetnie sprawdziły się w filmie, ale zupełnie nie dają rady samodzielnie. Za to jeżeli o chodzi o inne elementy musicalowe, to choreografie były naprawdę dobre i zupełnie nie przeszkadzały, chociaż momentami mogły dodawać sytuacji śmieszności.

Funny Face to dobry film, który łączy trochę dramatu z elementami komedii romantycznej, a wszystkiemu temu uroku dodaje Paryż, który wyłania się z tła. Niestety jako musical, film ten mnie do siebie nie przekonał, a piosenki nie zapadły w pamięć. Warto jednak zobaczyć Funny Face przede wszystkim dla Freda Astaire’a i całkiem udanej roli Audrey Hepburn. Jeżeli jednak ktoś spodziewa się wspaniałego kina, albo musicalu to może się rozczarować.
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz