Kontynuując moją przygodę z filmami z Audrey Hepburn natknęłam
się na kolejny musical. Funny Face to
broadwayowski musical będący na afiszu w drugiej połowie lat dwudziestych
ubiegłego wieku. Filmowa jego wersja mocno odbiega od oryginału, a w praktyce
wykorzystuje z niego tylko cztery piosenki, zaś swoją fabułę bardziej wzoruje
na innym broadwayowskim musicalu - Wedding Bells. Co mnie zaciekawiło, piosenki
do musicalu zostały napisane przez George’a Gershwina. Film jakoś niespecjalnie
podbił moje serce, bo i fanką akurat takiej koncepcji musicalu nie jestem, mimo
to bardzo przyjemnie się go oglądało i słuchało, przede wszystkim Freda Astaire’a.
Film opowiada historię Jo Stockton, młodej dziewczyny
pracującej w księgarni oraz pałającej miłością do filozofii, a w szczególności
do empatializmu. Życie Jo zostaje brutalnie zakłócone przez pracowników pisma
modowego, którzy niezapowiedziani wpadają do księgarni, w której pracuje Jo i urządzają
tam sesję zdjęciową. Wszystko to było pomysłem fotografa Dicka Avery’ego, który
chciał by fotografowana modelka wyglądała mądrzej, a półki pełne książek miały
jej w tym pomóc. Ekipa zdjęciowa zostawia za sobą ogromny bałagan oraz
fotografa, który czując się winny za wyrządzone szkody chce pomóc dziewczynie w
sprzątaniu. Przy okazji Dick dostrzega w Jo coś więcej niż zabawną buzię, widzi
w niej potencjalną modelkę, idealną by reprezentować pismo i by stać się twarzą
nowej linii ubrań znanego projektanta. Mimo niechęci do zawodu modelki i mody
ogólnie, Jo postanawia skorzystać z zaproponowanej jej oferty i wyjeżdża na
sesję zdjęciową i pokaz mody do Paryża. Bo kto nie chciałby polecieć do Paryża?
Na pewno nie młoda filozofka, której mistrz będzie w tym czasie rezydował tej
stolicy sztuki i mody.
Dziewczyna z księgarni też może zostać modelką, mimo swojej zabawnej buzi... |
Historia opowiedziana w filmie jest bardzo prosta i bardzo
przewidywalna, ale mimo to nie nudzi. Może momentami irytować, bo bohaterowie
czasami zachowują się w sposób irracjonalny, ale na pewno nie nudzi. W filmie
zachwycają przede wszystkim dwie rzeczy, a w praktyce jedna rzecz i jedna
osoba. Zacznijmy od rzeczy, a mianowicie zdjęć Paryża. Miasto jest ukazane
najpierw z perspektywy turystycznej. Mamy śliczne kadry najbardziej znanych
zabytków Paryża, na czele z Wieżą Eiffla, katedrą Notre Dame i dzielnicą
Mortmart. Potem miasto jest bardziej ukazane z perspektywy fotografa
szukającego ciekawego tła dla swoich zdjęć. Mamy wtedy ukazane wnętrze bodajże
Opery Paryskiej, znane ulice oraz scenerie bardziej przyziemne, można by rzec
intymne, jak mały kościół stojący na uboczu przy rzece. W każdej takiej
scenerii Jo ma odgrywać kogoś innego, a Dick szczegółowo opowiada jej historię
bohaterki, w którą ma się wcielić. Początkowo pozowanie jest dla dziewczyny
niezwykle trudne i męczące, potem zaś staje się świetną zabawą. Zmienia się
również w bardzo niewielkim stopniu jej podejście do zawodu modelki, fotografa
mody czy naczelnej modowego magazynu, nabiera wobec nich odrobiny szacunku.
Jeżeli już piszę o postaci Jo, to nie dawała mi spokoju myśl, że taka
intelektualistka, filozofka jak ona, ma problem z odnalezieniem się w
społeczeństwie, jest bardzo naiwna, a na dodatek momentami zachowuje się jak
rozpuszczone dziecko, które nie docenia szans jakie podsuwa jej pod nos życie.
Jeżeli o to chodzi, z jej postacią jest się ciężko utożsamić, czy obdarzyć
większą sympatią, przynajmniej ja miałam z tym kłopot. Dużo bardziej przypadła
mi do gustu postać naczelnej modowego magazynu, która była czasami wredna,
potrafiła mówić to co myśli i nie zważała na to czy może kogoś urazić, ale
przynajmniej była zdecydowana w swoim działaniu, a kiedy wymagała tego sytuacja
pokazywała swoją drugą stronę, tę bardziej sympatyczną.
To pierwszy film z Hepburn, który oglądałam, w którym to nie ona przyćmiła wszystkich, a sama została przyćmiona. |
Wspomniałam, że w filmie zachwyca jedna rzecz i jedna osoba,
przejdźmy więc do osoby. Wiedziałam, że Fred Astaire był genialnym aktorem,
tancerzem i śpiewakiem w jednym, ale wiedzieć, to znaczy ślepo podążać za
opinią publiczną, a przekonać się na własne oczy i uszy to zupełnie coś innego.
Astaire kradnie każdą scenę, nawet wtedy gdy mówi tylko jedno zdanie, a co dopiero
gdy otwiera usta by śpiewać, albo tańczyć. Głos aktora ma tak cudowną barwę i
jest tak mocny, że przy zbiorowych numerach inne głosy giną w tle. Mogłabym się
bardzo długo rozwodzić nad tym, jak bardzo aktor podobał mi się w tym filmie,
ale po co, skoro wszyscy wiedzą, że Astaire świetnym aktorem był.
Jeżeli chodzi o formę musicalu, to działa ona na tej samej
zasadzie co w My Fair Lady, czyli
musical nie jest cały śpiewany, tylko mamy mówione dialogi i w pewnym momencie
ni z tego ni z owego wszyscy zaczynają śpiewać. Za tą konwencją musicalu
niezbyt przepadam, przynajmniej tutaj wypadała ona średnio, a najlepszym tego
dowodem jest to, że po obejrzeniu filmu żadna piosenka nie została mi w głowie.
Chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło się tak, bym po obejrzeniu musicalu nie
chodziła i nie nuciła jakiejś melodii, próbując przypomnieć sobie jej słowa. Po
Funny Face jest dosłownie pustka, nie
potrafię z pamięci zanucić, nawet bardzo nieudolnie, żadnej melodii. Albo
świadczy to o moim marnym guście muzycznym, guście do piosenek z musicali, albo
po prostu piosenki te świetnie sprawdziły się w filmie, ale zupełnie nie dają
rady samodzielnie. Za to jeżeli o chodzi o inne elementy musicalowe, to
choreografie były naprawdę dobre i zupełnie nie przeszkadzały, chociaż
momentami mogły dodawać sytuacji śmieszności.
Funny Face to
dobry film, który łączy trochę dramatu z elementami komedii romantycznej, a
wszystkiemu temu uroku dodaje Paryż, który wyłania się z tła. Niestety jako
musical, film ten mnie do siebie nie przekonał, a piosenki nie zapadły w
pamięć. Warto jednak zobaczyć Funny Face
przede wszystkim dla Freda Astaire’a i całkiem udanej roli Audrey Hepburn. Jeżeli
jednak ktoś spodziewa się wspaniałego kina, albo musicalu to może się rozczarować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz