czwartek, 19 września 2013

Kiedy jesteśmy ubrani, a kiedy przebrani?, czyli kilka rozważań nad byciem modnym

Na początku to stwierdzenie mi nie pasowało do wpisu, ale ostatecznie
świetnie cały wpis podsumowuje.
Nie wiem czy powinnam pisać wpis na ten temat, ale jakoś tak nie mogłam go sobie odmówić (wiem, że to blog filmowy, ale przecież kostiumy są częścią każdego filmu, a co za tym idzie moda w jakimś stopniu również). Nie jestem specjalistką w dziedzinie mody, nie potrafię na jednym wydechu wymienić moich ulubionych projektantów, bo takowych nie ma, nie śledzę także poczynań moich ulubionych modelek, bo takowych także nie ma. Zaś o ile jestem jak sroka, lubię to co ładne (nie koniecznie to co się świeci), ale patrząc na sukienkę nie powiem wam czy to Prada albo Dolce&Gabbana, czy też nie odróżnię botków od Blahnika od tych od Isabel Marant. Są to dla mnie towary tak luksusowe, że mogę na nie spojrzeć i przeklikać na kolejną stronę, czy kolejnego bloga modowego, gdzie blogerka zachwala, że w tym sezonie jeżeli nie masz szpilek od Jimmy'iego Choo to jakbyś chodziła boso. Nie chcę teraz pisać, że nigdy nie chciałabym takich butów, bo owszem zapewne gdyby było mnie na nie stać, to na pewno stałyby się częścią mojej garderoby. Bo lubię ubrania, lubię je łączyć, lubię się „bawić modą” i pewnie gdybym była bardziej odważna i nie uważała iż aparat ukradnie mi duszę, bądź też soczewka pęknie przy robieniu mi zdjęcia, to zapewne odważyłabym się prowadzić bloga szafiarskiego. Ale tak nie jest i nie będzie.


A po co ten wstęp? Otóż świat mody już od kilku dni przeżywa swoje święto, czyli zaczęły się Fashion Weeks. Obecnie trwa w Mediolanie, a za nami jest już nowojorski i londyński. Największe światowe domy mody pokazują swoje kolekcje oznajmiając całemu światu co w tym sezonie będzie modne. Oczywiście wśród tych projektów można znaleźć rzeczy do chodzenia na co dzień (jeżeli na Twoim rachunku bankowych widnieje suma z minimum 4 zerami) oraz stroje, które krótko mówiąc nie powinny oddalać się zbyt daleko od wybiegu, bo raczej nigdzie indziej się nie nadają. Ten fenomen zastanawia mnie już od dłuższego czasu i chyba nie tylko mnie. Otóż po sieci od paru dni krąży fragment programu Jimmy'iego Kimmel'a, w którym wysłannik Kimmela przeprowadza wywiady z osobami przybyłymi na NYFW (video możecie obejrzeć tu). Zaczepione osoby chcą tak zabłysnąć swoją modową wiedzą, że pytane o kolekcje zmyślonych projektantów starają się powiedzieć kilka zdań o tym co sądzą o ich projektach. Jest to niezwykle zabawne, przynajmniej dla mnie. Jednak najzabawniejsze, a może najsmutniejsze w tym wszystkim było to, iż niektórzy naprawdę uwierzyli iż Christian Louboutin ma w swojej kolekcji „uniboot” (nie jestem do końca pewna jak powinno się pisać to słowo). Czy naprawdę ktoś chciałby chodzić w bucie, w który trzeba włożyć obie stopy? A przepraszam bardzo jak mam iść? Skakać (co zademonstrował dumny z siebie pan w żółtej marynarce)? Przecież nie włożę czegoś takiego nawet jeżeli jest opatrzone metką najbardziej znanego projektanta. I tu rodzi się moje pytanie? Kiedy stajemy się tak zwanym „fashion victim”?

Płaszcze od Burberry są cudowne, ale ta kurteczka już raczej nie... Zresztą siedzenie
w takiej spódnicy raczej do najwygodniejszych nie należy.
To może Tommy Hilfiger. Anyone?

Najpierw jednak chyba należałoby się zastanowić po co projektuje się dziwnie wyglądające ubrania? Rozumiem, że dla niektórych moda jest sztuką, sposobem na wyrażenie siebie. Zaś najlepszą wystawą swoich dzieł jest wybieg. Ale na wybiegach, a w szczególności na tygodniach mody, pokazywane są nadchodzące trendy, czyli co będzie modne w tym sezonie. Spodziewalibyśmy się jakiegoś dominującego fasonu, wzoru, koloru, a często otrzymujemy w pakiecie jakieś suknie czy płaszcze przyozdobione piórami, z przezroczystymi wstawkami na wysokości biustu, albo koronkowe spódnice bez podszewek. Może i modelka prezentuje się w tym ciekawie, intrygująco, ale powiedzmy sobie szczerze czy ktoś założy tak strasznie ekstrawaganckie ubrania, które niesamowicie prezentują się na wybiegu, ale w szarej rzeczywistości nie mają prawa bytu? Po co więc projektowane są takie suknie, kombinezony czy buty? Albo inaczej rzecz ujmując, dla kogo? Druga zaś rzecz, o której chciałam wspomnieć, to kwestia tego iż metka ubrania ładnym nie czyni. Trzeba nazwać rzecz po imieniu, a mianowicie w prawie każdej kolekcji wielkiego domu mody znajdziemy sukienkę, buty czy torebkę, które są brzydkie, łagodnie temat ujmując. Krój będzie nie taki, rękawy zbyt bufiaste, a ozdoby zupełnie nie na miejscu. Patrzymy na tę część garderoby i nie możemy powstrzymać śmiechu. I teraz rodzi się kolejne pytanie, czy skoro to ohydztwo ma metkę Prady czy Burberry to ma mi się podobać, bo przecież to Prada? Bo cena na metce pokazuje, że się nie znam i nic o modzie nie wiem?

Prada...

Wiecie co, trochę żal mi takich osób, którym podoba się dana rzecz jedynie ze względu na metkę. I chyba to jest bycie fashion victim. Takie bezgraniczne zaufanie, że to co wyjdzie spod szyldu Givenchy musi być piękne, nawet jeżeli nam się to nie podoba. Z czasem zrozumiemy, że się myliliśmy i w końcu się nam spodoba, a wydane pieniądze nie zostały wyrzucone w błoto. Tylko czy chcemy chodzić przebrani, a nie ubrani? A może zupełnie źle do tego wszystkiego podchodzę. Może to kwestia tego, że nie mam wypchanego portfela i o szpilkach Louboutin mogę jedynie pomarzyć, mimo że są strasznie niepraktyczne (wiecie że ta czerwona podeszwa jest po prostu obciągnięta czerwoną skórą, a obcas również pokrywa skóra? Kilka spacerów po polskich ulicach i szpilki będzie można oddać do szewca). Może gdybym mieszkała na Manhattanie albo w Paryżu to miałabym do tego zupełnie inne podejście? Czasami wydaje mi się, że odpowiedź na to pytanie brzmi tak, a czasami nie. Zresztą mam porównanie, może nie na miarę Mediolanu, ale zawsze jakieś. Studiując w Warszawie widzę, że ludzie mają zgoła odmienne podejście do mody, noszą to co chcą i zupełnie nie przejmują się tym czy ktoś ich „mierzy” czy nie. Zresztą „mierzenie” w stolicy jest jakoś takie niespotykane w porównaniu z moim rodzinnym miastem, które takie malutkie nie jest, bo ponad 200 tys. mieszkańców to już coś. Ale spróbuj się ubrać jakoś inaczej, a już spotkasz się z mierzącym wzrokiem przechodniów. Wyobraźcie sobie teraz co by było gdyby Carrie Bradshaw przeszła się ulicami jakiegoś polskiego miasta. Myślicie, że znajdzie się ktoś kto się za nią nie obejrzy? Kto nie zwróci uwagi na jej tiulową spódnicę?

Chyba trochę zboczyłam z tematu. Może na chwilę porzucę Prady, Burberry i inne a moje dywagacje spróbuję podsumować na czymś bardziej przyziemnym, ale cenowo dalej wcale nie takim niskim. Chodzi mi tu mianowicie o Zarę, albo Mango. Bo widzicie bardzo lubię ubrania z obu tych sklepów. Uważam, że są to sklepy, które nadto nie kombinują i mają ubrania w prostych fasonach. Nie oznacza to, że nie zauważam tam ubrań brzydkich, albo zupełnie nie wartych swojej ceny. Najlepszym przykładem może tu być letnia spódniczka, materiał: 100% poliester – cena: 139zł, serio?. A do tego spódniczka wygląda tak jakoś „szmatkowato”, jeżeli wiecie o co mi chodzi. I tu rodzi się moje pytanie. Czy powinnam ją kupić, mimo że mi się nie podoba, materiał jest tragiczny na upały, a przecież to ciuch letni (pewnie z wielkimi markami nie byłoby akurat tego problemu), ale ma metkę Zary czy Mango? Moja odpowiedź brzmi zdecydowanie nie. I chyba też taka powinna być kiedy myślimy o ciuchach od Gucci czy Givenchy.



Kiedy chciałam zakończyć ten wpis, to nasunął mi się argument, który obali wszystko to, co napisałam. Siedzę więc teraz przed monitorem i się śmieję, bo przecież jak ktoś chce być przebrany i przepłacać za ubrania nie warte swojej ceny bądź też kupować coś co mu się nie podoba tylko dlatego, że ma znaną metkę, to będzie to robił. Nikt mu nie zabroni (chyba że komornik zajmie się delikwentem). I jeżeli nie przejmuje się, że wygląda dziwnie w oversize'owym płaszczu z wielkim, żółtym kwiatem na czole, w butach w krowie łaty, a do tego czuje się szczęśliwy to nie pozostaje nic innego jak stwierdzić, że o gustach się nie dyskutuje i zakończyć moją niepotrzebną pisaninę.

Ubranie całkiem, całkiem, makijaż też się nada (w Polsce tradycyjnie obchodzimy przecież Halloween)
bo w końcu to Vivienne Westwood, bo nawet Moriarty wie co to ciuch od Westwood ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz