sobota, 14 września 2013

Zbiorowo (5), czyli jak z niedorzecznej historii zrobić dobry film?

Bo o to chodzi w tego typu filmach, cieszyć się najmniejszymi bzdurkami ;)
Od wielu, wielu lat, powiedzmy że od dziesięcioleci, kręci się filmy pozbawione jakiegokolwiek sensu. Nie jest to żadna nowość. Ostatnio zaczęto dopisywać cudowne historie do biografii znanych ludzi, opowiadać na nowo znane wszystkim bajki i baśnie, ekranizować przeróżne komiksy, bądź brać na warsztat historie powstałe w najciemniejszych zakamarkach wyobraźni scenarzystów gdzie lęki z dzieciństwa i traumatyczne przeżycia z okresu dorastania zlały się w jedność. Filmy te nie są od razu skazane na porażkę, inaczej by w ogóle nie powstawały. Sukces takiego filmu zależy od tego czy widzom spodoba się opowiadana przez twórców historia albo jej nowa wersja, czy dadzą jej szansę, czy zainteresują się perypetiami bohaterów. Historia może być naprawdę durna, ale jeśli jest w miarę spójna i trzyma się narzuconej na początku konwencji, to na pewno się obroni. Gorzej kiedy scenarzyści chcą z takiej historii zrobić opowieść poważną, nafaszerować ją zupełnie niepotrzebnymi efektami specjalnymi bądź też wzbogacić ją o pasujący jak pięść do nosa wątek miłosny. Zapytacie skąd ten dziwny wstęp? Widzicie po wielu podejściach w końcu skusiłam się na obejrzenie Hansel & Gretel: Witch Hunters. Zrównane z ziemią przez krytykę i blogerów, to cudo współczesnej kinematografii wyreżyserowane przez Tommy'ego Wirkole również i mnie przyprawiło o ciężki ból głowy i ogólne zwątpienie w tego typu filmy. Aby sprawdzić czy mam rację sięgnęłam po Zombieland i moja wiara w cudownie absurdalnie głupiutkie filmy wróciła.


Hansel & Gretel: Witch Hunters
Hansel & Gretel: Witch Hunters zapowiadał się całkiem nieźle. Jaś i Małgosia po pokonaniu złej czarownicy zamieszkującej chatkę z piernika postanawiają stawić czoła swoim lękom i wypowiadają wiedźmom wojnę, coś w stylu nie spoczną dopóki po ziemskim padoku będą pałętać się jakieś kobiety parające się czarną magią. Może i historia już z założenia jest mocno durna, ale tak cudownie absurdalna, że chce się kibicować twórcom aby wyszedł im dobry film. Bo przecież Jaś i Małgosia odziani w skóry, wyposażeni w broń do złudzenia przypominającą współczesną (no może oprócz kusz) to tak durna wizja, że chce się wiedzieć co scenarzyści brali, że na coś takiego wpadli. Cóż ja nie chciałam już znać odpowiedzi na to pytanie po jakichś 20 minutach filmu.

Po pierwsze scenarzyści mocno przekombinowali i fabuła w rezultacie była dziwnym zlepkiem niezbyt pasujących do siebie scen, które trzeba było mocno posklejać żeby się nie rozpadły. W pewnym momencie tytułowe rodzeństwo zostało rozdzielone i był to chyba moment dobijający ten film. Akcja przystopowała, wprowadzono nowego bohatera, o zgrozo o imieniu Edward i wszystko posypało się jak domek z kart. O i zapomniałabym, wciśnięto także w tych jakże cudownych scenach cudowny wątek miłosny, którego obecność była tak uzasadniona jak opady śniegu w środku lata w naszej strefie klimatycznej. Do tego chyba cały budżet filmu poszedł na ciuchy głównych bohaterów i ich spluwy, bo na efekty specjalne już niezbyt pieniędzy starczyło. Efekty specjalne pod koniec filmu są tak ubogie, że widz może się zastanawiać czy film powstał w roku 2012 czy może 2000 albo nawet wcześniej. Do tego, jeżeli jestem już przy cięciach budżetowych, to widać że za taką płacę ewidentnie nie chciało się charakteryzatorom wykonać lepiej powierzonych im zadań. Nie ma różnorodności wśród czarownic, czyli jednego z głównych bohaterów, mimo że jest on zbiorowy. Naliczyłam na palcach u jednej ręki wyróżniające się przedstawicielki wiedźm. A przecież czy to w literaturze, czy filmie jest tyle barwnych opisów czarownic, że można z nich było czerpać garściami, ale trzeba było być oryginalnym i stworzyć 30 bliźniaczych wiedźm. Na koniec moich narzekań nie mogę nie wspomnieć o potwornym castingu. O ile mnie pamięć nie myli, Jaś był młodszy od Małgosi, co twórcy pięknie ukazują w retrospekcjach, a o czym zupełnie zapominają w dalszej części opowiadanej historii, gdyż na pierwszy rzut oka Jeremy Renner grający Hansela jest dużo starszy od Gemmy Arterton wcielającej się w postać Gretel. Żeby być dokładną jest to 15 lat różnicy, czyli o minimum jakieś 15 lat za dużo. Gdyby tego było mało i Renner i Arterton przez połowę filmu wyglądają jakby zupełnie nie wiedzieli co oni w ogóle robią na planie tego filmu, a co dopiero mówić o jakimś aktorstwie, za to kwestie recytują wzorcowo.

Na tym zakończę bo po co się niepotrzebnie denerwować. A przecież to mógł być taki fajny film, a wyszło coś, czemu trochę brakuje rąk i nóg, za to rozlewu krwi nie brakuje. Film polecić mogę chyba jedynie widzom o mocnych nerwach, albo fanom aktorów wcielających się w główne role, a najlepiej to o nim szybko zapomnieć.


Zombieland
Wiecie co? Ten film był super! Na początku zastanawiałam się jaki poziom szaleństwa osiągnęłam, że włączyłam ten film, ale po paru minutach zrozumiałam, że to jest film jakiego szukałam od dawna – zabawny, trzymający się narzuconej na początku konwencji no i Bill Murray jest mistrzem. Jego cameo, chociaż nie wiem czy nie był to występ zbyt długi na cameo, ale nie ważne, ważne jest to że chyba nikt jeszcze nie zagrał siebie z tak ogromnym dystansem do swojej osoby.

Zombieland to inna nazwa Ameryki, która została opanowana przez zombie. Jedynie niewielu ludziom udało się ujść z życiem i nie zamienić się w żądne krwi (i mózgu, i ciała) kreatury. Columbus grany przez Jesse Eisenberga (czy on zawsze musi grać jeden i ten sam typ postaci?) chce dostać się do Ohio by spotkać się z rodziną. Po drodze spotyka Tallahassee (Woody Harrelson), którego życiowym celem stało się zabijanie zombie i znalezienie Twinkie (kochamy kretyńskie pomysły). Mężczyźni pewnego dnia natykają się na dwójkę dziewczyn (świetna Emma Stone i Abigail Breslin) – sióstr, które nie ufają nikomu i które chcą się dostać do parku rozrywki w LA. I tak nie ufając sobie nawzajem ta ciekawa czwórka postanawia współpracować.

Oczywiście jak w tego typu filmach krew się leje, a twórcy prześcigają się w pokazaniu najróżniejszych sposobów na zabicie zombie. Ale sceny te nakręcone są w taki sposób, że nie przerażają, ani nie gorszą, ani też nie wywołują uczucia zażenowania. W praktyce to wywołują lekki uśmiech, a to dzięki ironicznemu podejściu do tej całej sytuacji bohaterów. Co jest w tym wszystkim najlepsze to opowiadana historia nie ma zbyt dużo sensu, ale jest spójna w tym swoim dziwnym bezsensie i sprawia, że łatwo jest kibicować głównym bohaterom, jedynym czterem bohaterom. Nie ma tu zbyt wiele efektów specjalnych, za to jest wątek romantyczny, ale nie psuje on tego filmu. Wręcz przeciwnie, zaryzykowałabym że świetnie wpasowuje się w całość. Ogólnie to jeżeli nie widzieliście Zombieland i lubicie tego typu filmy to koniecznie musicie nadrobić zaległości. Czy wspominałam już, że gra w nim Bill Murray i to gra w nim świetnie?


Abraham Lincoln: Vampire Hunter
W większości serwisów filmowych film ten ma niższą ocenę niż Hansel & Gretel: Witch Hunters, więc jak to się ładnie mówi wszystkie znaki na Niebie i Ziemi wskazywały, że film ten nie będzie mi się podobał. Niestety tak nie było. Niestety ten film nie był taki tragiczny, jeżeli zapomni się o cudownej scenie z końmi, to w ostatecznym rezultacie był całkiem niezły. Może to dlatego, że od filmu o tak durnym tytule: Abraham Lincoln: Łowca wampirów (i tematyce), nie podchodzi się z jakimikolwiek oczekiwaniami, co najwyżej z nadzieją, że wytrzyma się do końca seansu. I proszę, z takim podejściem jaką można sobie zrobić niespodziankę?

Jak wskazuje tytuł, 16 prezydent Stanów Zjednoczonych przed tym jak objął najważniejszy stołek w cudownej Ameryce, parał się zgoła innym zajęciem niż polityka. Mianowicie zabijał wampiry, które oczywiście chciały przejąć władzę w kraju. I ot cała cudowna fabuła. Jest kilka plot twistów, ale plot twisty z nich są takie, że niezbyt gmatwają akcję. Pomimo tego i paru innych niedociągnięć, oraz tego że wampiry w swej wampirzej formie są niezwykle paskudne i mają zęby jak piranie, to całkiem nieźle ogląda się ten film. Rufus Sewell znowu gra tego złego, jak zawsze dobrze, ale tutaj chyba wybitnie mu się nie chciało, za to Dominic Cooper jest uroczy i nosi steampunkowe okulary. I chyba to na tyle zalet, a o wadach lepiej nie wspominać (bo trzeba by źle pisać o aktorze grającym główną rolę), zresztą kto odważny niech sam obejrzy i oceni. Mi się to cudo bardziej podobało niż Hansel & Gretel, ale może dlatego, że niczego nie oczekiwałam, a w zamian dostałam nie taką znowu straszną sieczkę.



PS. Na Canal+ leci Hobbit: An Unexpected Journey z dubbingiem... Naprawdę robią takie filmy z dubbingiem? To lektor był za drogi? Gandalf mówiący głosem Zborowskiego, Galadriela – Stenki, Bilbo – Waldemara Barwińskiego (brzmi momentami jak nastolatek), a na koniec - Gollum mówi głosem Borysa Szyca (kurcze Szyc się postarał nawet, albo nie, wydawało mi się, tylko momentami brzmi jak Gollum).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz