Bo o to chodzi w tego typu filmach, cieszyć się najmniejszymi bzdurkami ;) |
Od wielu, wielu lat, powiedzmy że od
dziesięcioleci, kręci się filmy pozbawione jakiegokolwiek sensu.
Nie jest to żadna nowość. Ostatnio zaczęto dopisywać cudowne
historie do biografii znanych ludzi, opowiadać na nowo znane
wszystkim bajki i baśnie, ekranizować przeróżne komiksy, bądź
brać na warsztat historie powstałe w najciemniejszych zakamarkach
wyobraźni scenarzystów gdzie lęki z dzieciństwa i traumatyczne
przeżycia z okresu dorastania zlały się w jedność. Filmy te nie
są od razu skazane na porażkę, inaczej by w ogóle nie powstawały.
Sukces takiego filmu zależy od tego czy widzom spodoba się
opowiadana przez twórców historia albo jej nowa wersja, czy dadzą
jej szansę, czy zainteresują się perypetiami bohaterów. Historia
może być naprawdę durna, ale jeśli jest w miarę spójna i trzyma
się narzuconej na początku konwencji, to na pewno się obroni.
Gorzej kiedy scenarzyści chcą z takiej historii zrobić opowieść
poważną, nafaszerować ją zupełnie niepotrzebnymi efektami
specjalnymi bądź też wzbogacić ją o pasujący jak pięść do
nosa wątek miłosny. Zapytacie skąd ten dziwny wstęp? Widzicie po
wielu podejściach w końcu skusiłam się na obejrzenie Hansel &
Gretel: Witch Hunters. Zrównane z ziemią przez krytykę i blogerów,
to cudo współczesnej kinematografii wyreżyserowane przez Tommy'ego
Wirkole również i mnie przyprawiło o ciężki ból głowy i ogólne
zwątpienie w tego typu filmy. Aby sprawdzić czy mam rację
sięgnęłam po Zombieland i moja wiara w cudownie absurdalnie
głupiutkie filmy wróciła.
Hansel & Gretel: Witch Hunters
Hansel & Gretel: Witch Hunters
zapowiadał się całkiem nieźle. Jaś i Małgosia po pokonaniu złej
czarownicy zamieszkującej chatkę z piernika postanawiają stawić
czoła swoim lękom i wypowiadają wiedźmom wojnę, coś w stylu nie
spoczną dopóki po ziemskim padoku będą pałętać się jakieś
kobiety parające się czarną magią. Może i historia już z
założenia jest mocno durna, ale tak cudownie absurdalna, że chce
się kibicować twórcom aby wyszedł im dobry film. Bo przecież Jaś
i Małgosia odziani w skóry, wyposażeni w broń do złudzenia
przypominającą współczesną (no może oprócz kusz) to tak durna
wizja, że chce się wiedzieć co scenarzyści brali, że na coś
takiego wpadli. Cóż ja nie chciałam już znać odpowiedzi na to
pytanie po jakichś 20 minutach filmu.
Po pierwsze scenarzyści mocno
przekombinowali i fabuła w rezultacie była dziwnym zlepkiem niezbyt
pasujących do siebie scen, które trzeba było mocno posklejać żeby
się nie rozpadły. W pewnym momencie tytułowe rodzeństwo zostało
rozdzielone i był to chyba moment dobijający ten film. Akcja
przystopowała, wprowadzono nowego bohatera, o zgrozo o imieniu
Edward i wszystko posypało się jak domek z kart. O i zapomniałabym,
wciśnięto także w tych jakże cudownych scenach cudowny wątek
miłosny, którego obecność była tak uzasadniona jak opady śniegu
w środku lata w naszej strefie klimatycznej. Do tego chyba cały
budżet filmu poszedł na ciuchy głównych bohaterów i ich spluwy,
bo na efekty specjalne już niezbyt pieniędzy starczyło. Efekty
specjalne pod koniec filmu są tak ubogie, że widz może się
zastanawiać czy film powstał w roku 2012 czy może 2000 albo nawet
wcześniej. Do tego, jeżeli jestem już przy cięciach budżetowych,
to widać że za taką płacę ewidentnie nie chciało się
charakteryzatorom wykonać lepiej powierzonych im zadań. Nie ma
różnorodności wśród czarownic, czyli jednego z głównych
bohaterów, mimo że jest on zbiorowy. Naliczyłam na palcach u
jednej ręki wyróżniające się przedstawicielki wiedźm. A
przecież czy to w literaturze, czy filmie jest tyle barwnych opisów
czarownic, że można z nich było czerpać garściami, ale trzeba
było być oryginalnym i stworzyć 30 bliźniaczych wiedźm. Na
koniec moich narzekań nie mogę nie wspomnieć o potwornym castingu.
O ile mnie pamięć nie myli, Jaś był młodszy od Małgosi, co
twórcy pięknie ukazują w retrospekcjach, a o czym zupełnie
zapominają w dalszej części opowiadanej historii, gdyż na
pierwszy rzut oka Jeremy Renner grający Hansela jest dużo starszy
od Gemmy Arterton wcielającej się w postać Gretel. Żeby być
dokładną jest to 15 lat różnicy, czyli o minimum jakieś 15 lat
za dużo. Gdyby tego było mało i Renner i Arterton przez połowę
filmu wyglądają jakby zupełnie nie wiedzieli co oni w ogóle robią
na planie tego filmu, a co dopiero mówić o jakimś aktorstwie, za
to kwestie recytują wzorcowo.
Na tym zakończę bo po co się
niepotrzebnie denerwować. A przecież to mógł być taki fajny
film, a wyszło coś, czemu trochę brakuje rąk i nóg, za to
rozlewu krwi nie brakuje. Film polecić mogę chyba jedynie widzom o
mocnych nerwach, albo fanom aktorów wcielających się w główne
role, a najlepiej to o nim szybko zapomnieć.
Zombieland
Wiecie co? Ten film był super! Na
początku zastanawiałam się jaki poziom szaleństwa osiągnęłam,
że włączyłam ten film, ale po paru minutach zrozumiałam, że to
jest film jakiego szukałam od dawna – zabawny, trzymający się
narzuconej na początku konwencji no i Bill Murray jest mistrzem.
Jego cameo, chociaż nie wiem czy nie był to występ zbyt długi na
cameo, ale nie ważne, ważne jest to że chyba nikt jeszcze nie
zagrał siebie z tak ogromnym dystansem do swojej osoby.
Zombieland to inna nazwa Ameryki, która
została opanowana przez zombie. Jedynie niewielu ludziom udało się
ujść z życiem i nie zamienić się w żądne krwi (i mózgu, i
ciała) kreatury. Columbus grany przez Jesse Eisenberga (czy on
zawsze musi grać jeden i ten sam typ postaci?) chce dostać się do
Ohio by spotkać się z rodziną. Po drodze spotyka Tallahassee
(Woody Harrelson), którego życiowym celem stało się zabijanie
zombie i znalezienie Twinkie (kochamy kretyńskie pomysły).
Mężczyźni pewnego dnia natykają się na dwójkę dziewczyn
(świetna Emma Stone i Abigail Breslin) – sióstr, które nie ufają
nikomu i które chcą się dostać do parku rozrywki w LA. I tak nie
ufając sobie nawzajem ta ciekawa czwórka postanawia współpracować.
Oczywiście jak w tego typu filmach
krew się leje, a twórcy prześcigają się w pokazaniu
najróżniejszych sposobów na zabicie zombie. Ale sceny te nakręcone
są w taki sposób, że nie przerażają, ani nie gorszą, ani też
nie wywołują uczucia zażenowania. W praktyce to wywołują lekki
uśmiech, a to dzięki ironicznemu podejściu do tej całej sytuacji
bohaterów. Co jest w tym wszystkim najlepsze to opowiadana historia
nie ma zbyt dużo sensu, ale jest spójna w tym swoim dziwnym
bezsensie i sprawia, że łatwo jest kibicować głównym bohaterom,
jedynym czterem bohaterom. Nie ma tu zbyt wiele efektów specjalnych,
za to jest wątek romantyczny, ale nie psuje on tego filmu. Wręcz
przeciwnie, zaryzykowałabym że świetnie wpasowuje się w całość.
Ogólnie to jeżeli nie widzieliście Zombieland i lubicie tego typu
filmy to koniecznie musicie nadrobić zaległości. Czy wspominałam
już, że gra w nim Bill Murray i to gra w nim świetnie?
Abraham Lincoln: Vampire Hunter
W większości serwisów filmowych film
ten ma niższą ocenę niż Hansel & Gretel: Witch Hunters, więc
jak to się ładnie mówi wszystkie znaki na Niebie i Ziemi
wskazywały, że film ten nie będzie mi się podobał. Niestety tak
nie było. Niestety ten film nie był taki tragiczny, jeżeli zapomni
się o cudownej scenie z końmi, to w ostatecznym rezultacie był
całkiem niezły. Może to dlatego, że od filmu o tak durnym tytule:
Abraham Lincoln: Łowca wampirów (i tematyce), nie podchodzi się z
jakimikolwiek oczekiwaniami, co najwyżej z nadzieją, że wytrzyma
się do końca seansu. I proszę, z takim podejściem jaką można
sobie zrobić niespodziankę?
Jak wskazuje tytuł, 16 prezydent
Stanów Zjednoczonych przed tym jak objął najważniejszy stołek w
cudownej Ameryce, parał się zgoła innym zajęciem niż polityka.
Mianowicie zabijał wampiry, które oczywiście chciały przejąć
władzę w kraju. I ot cała cudowna fabuła. Jest kilka plot
twistów, ale plot twisty z nich są takie, że niezbyt gmatwają
akcję. Pomimo tego i paru innych niedociągnięć, oraz tego że
wampiry w swej wampirzej formie są niezwykle paskudne i mają zęby
jak piranie, to całkiem nieźle ogląda się ten film. Rufus Sewell
znowu gra tego złego, jak zawsze dobrze, ale tutaj chyba wybitnie mu
się nie chciało, za to Dominic Cooper jest uroczy i nosi
steampunkowe okulary. I chyba to na tyle zalet, a o wadach lepiej nie
wspominać (bo trzeba by źle pisać o aktorze grającym główną
rolę), zresztą kto odważny niech sam obejrzy i oceni. Mi się to
cudo bardziej podobało niż Hansel & Gretel, ale może dlatego,
że niczego nie oczekiwałam, a w zamian dostałam nie taką znowu
straszną sieczkę.
PS. Na Canal+ leci Hobbit: An
Unexpected Journey z dubbingiem... Naprawdę robią takie filmy z
dubbingiem? To lektor był za drogi? Gandalf mówiący głosem
Zborowskiego, Galadriela – Stenki, Bilbo – Waldemara Barwińskiego (brzmi momentami jak nastolatek), a na koniec - Gollum mówi głosem
Borysa Szyca (kurcze Szyc się postarał nawet, albo nie, wydawało
mi się, tylko momentami brzmi jak Gollum).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz