poniedziałek, 21 października 2013

Marvel próbuje opanować telewizję, czyli przyzwoici Agents of S.H.I.E.L.D.

Kilka dni temu dałam szansę kolejnemu nowemu serialowi. Tym razem, po ogromnym wahaniu i wewnętrznej batalii mojego serca i rozumu, skusiłam się na Agents of S.H.I.E.L.D. Zapytacie może czemu musiałam stoczyć ze sobą batalię, żeby włączyć play na odtwarzaczu? Cóż było ku temu kilka powodów. Po pierwsze uwielbiam filmy Marvela i patrzeć jak twój ulubieniec tym razem dostaje baty, to nie jest moje ulubione zajęcie. Po drugie sam pomysł, na którym miał się opierać serial jakoś mnie do siebie nie przekonywał. Poza tym trzeba go było wpasować jakoś w filmowe ramy czasowe, co do łatwych nie należy oraz w jakiś cudowny sposób ożywić bohatera, którego pokochały miliony fanów Avengers'ów i w praktyce z myślą o nim powstał ów serial. I wiecie co? Może Marvelowi nie wyszło to perfekcyjnie, ale wydaje mi się, że jak na razie daje sobie radę i próbuje znaleźć dla siebie miejsce w serialowym światku.

Akcja Agents of S.H.I.E.L.D. rozgrywa się po Bitwie o Nowy Jork, która skończyła się tak jak się skończyła, czyli nasi wygrali. Jednak ludzie dowiedzieli się o istnieniu superbohaterów, a jak to się mówi „wielka moc niesie ze sobą wielką odpowiedzialność”, czy jakoś tak. Dlatego agenci S.H.I.E.L.D. mają trochę roboty, by życie obywateli świata toczyło się tak, jak powinno, czyli spokojnie, bez odwiedzin z Asgardu i innych galaktyk, wszechświatów i mitycznych światów. Na czele jednej ze specjalnych jednostek S.H.I.E.L.D. staje agent Coulson, który wszyscy wiedzą jak skończył w Avengersach i to o jego grupie operacyjnej opowiada serial.


Formuła serialu jest bardzo prosta. W każdym odcinku agenci mierzą się z jakimś nowym zagrożeniem. Twórcy puszczają też do widzów oko, dlatego można znaleźć kilka nawiązań do Avengersów czy też innych filmów z uniwersum Marvela. Jak na Jossa Whedona przystało jest też wiele otwartych wątków, które gdzieś będą się zapewne przeplatać w tle, by potem na koniec złożyć się w ładną całość, przynajmniej mam taką nadzieję. Nie cierpię jak w serialach zaczynany jest wątek, potem scenarzyści nie wiedzą co z nim zrobić, więc go urywają, bądź kończą nijako i mają nadzieję, że widzowie nie zauważą. Bardzo mi przykro, ale widzowie to nie gamonie, którym można wcisnąć każdą papkę. Ale wracając do tego konkretnego serialu, trzeba przyznać, że jego główną zaletą jest duży dynamizm akcji i wykorzystanie znanych z filmów Marvela chwytów. To co się rzuca w oczy, to że nie poskąpiono funduszy na efekty specjalne. Może nie są one aż tak dopracowane jak filmach, bo przecież nikt nie oczekuje tego od telewizyjnego serialu, ale naprawdę cieszą oko.

Coulson wita wtajemniczonych widzów.

Z przykrością muszę stwierdzić, że kiedy przyjrzymy się jednak głównym bohaterom, to są oni bardzo schematyczni i patrząc na nich można odczuć swego rodzaju deja vu. Oczywiście agent Coulson jest jedyny i niepowtarzalny. To taki miły człowiek, który jest taki trochę cichociemny. Gdybyśmy go spotkali na ulicy, pewnie nie wpadlibyśmy na pomysł że to agent, ale kiedy trzeba stoczyć walkę, to na miejscu przeciwnika brałabym nogi za pas i uciekała z krzykiem. Do tego Coulson ma chyba syndrom pomocy innym, naprawiania skrzywdzonych ludzi i dawania im drugiej szansy. Jedyna rzecz jaka mnie interesuje to jakim cudem ten przesympatyczny bohater żyje, skoro w Avengersach jakoś mu się umarło za sprawą pewnego nordyckiego boga. Twórcy dają widzom do zrozumienia, że coś jest nie tak i historyjka pod tytułem Coulson jest jak Bond i leczył rany na tropikalnej wyspie popijając Heinkena, jakoś się nie klei. Mam nadzieję, że rozwiązanie tej zagadki nie będzie do bólu sztampowe i twórcy wyjdą z twarzą.

Co do reszty bohaterów. Mamy agenta Warda, czyli pana Zosię samosię, który nie potrafi działać zespołowo. To postać, którą ciężko jest polubić i nawet smętna historyjka z dzieciństwa nie poprawia jego sondaży. Nabytkiem Coulsona jest też agentkę May, zwana także Kawalerią. Kobieta nie dużo mówi, ceni sobie samotność i jest takim połączeniem agenta Cho z Mentalisty z Christiną Young z Chirurgów i nie chodzi mi tu o kolor skóry, a cechy charakteru. To ten typ bohaterki, którą się lubi nie wiedząc czemu. Jak na porządną drużynę agentów przystało w jej szeregach znalazła się dwójka naukowców robiących fajne gadżety, bez których agent nie wychodzi z siedziby, czy też dużego samolotu z barem. Duet Fitz i Simmons to taka wariacja na temat Hodginsa i Zacka Addy'iego z Bones oraz Q z Bonda. Wybaczcie, ale ciężko mi jest obyć się bez tych porównań, bo oglądając serial, cały czas mój mózg bezpretensjonalnie podsuwał mi te porównania. Naukowcy są przesympatyczni, to im trzeba przyznać i wnoszą trochę humoru, chociaż teksty agenta Warda typu „mówcie po angielsku” zaczynają powoli być nudne. Na koniec zostawiłam ciekawszą bohaterkę, której na razie udaje się uciec od porównań. Jest to mianowicie Skye, która jest konsultantką S.H.I.E.L.D. Przystępując do nich złamała wszystkie swoje zasady, bo w końcu w pierwszym odcinku to przeciw nim walczy Nowy Ład, do którego należała. Dziewczyna nadal jest rozdarta między agentów, którzy powoli stają się jej rodziną, a tym co wcześniej wydawało jej się ważne. Skye jest wyśmienitą hakerką, jednak pod osłoną dzielnej dziewczyny chowa się trochę fajtłapowata dziewczynka. Może drużyna agentów nie jest oryginalna, ani intrygująca, ale mam nadzieję, że postaci ewoluują i wtedy będzie ciekawie. A jak i niektórzy aktorzy podciągną się w grze to już w ogóle będzie bardzo ciekawie.

Zachwyceni swoją pracą agenci...

Na razie, czyli po czterech odcinkach, serial zalicza chyba tendencję spadkową, a przynajmniej tak pokazują rankingi oglądalności. Mimo to, wydaje mi się, że Agenci są dobrze przemyślanym produktem marketingowym i dużo wody w Wiśle upłynie nim znikną z anteny. Raczej szanse na to, że podzielą los Firefly są niewielkie. A może się mylę? Mam nadzieję, że nie, ponieważ mimo iż dostrzegam mankamenty tej produkcji, to jej oglądanie sprawia mi niesamowitą radochę, zaś cameo z końcówki drugiego odcinka spowodowało niekontrolowaną głupawkę. Życzę więc temu serialowi jak najlepiej i niech Marvel opanowuje telewizję i namówi pewnych aktorów na jakieś gościnne występy w tym serialu, bo skoro Coulson gra w nim pierwsze skrzypce to inni też mogą w cudowny sposób wpasować się w fabułę, tak żeby wilk był syty i owca cała.



PS. Obejrzałam pierwszy docinek nowego sezonu Downton Abbey, co nie było łatwe, bo jeszcze nie wybaczyłam twórcom odcinka świątecznego, ale albo mam złe nastawienie do tego serialu, albo bardzo obniżył loty? Pierwszy raz nudziłam się oglądając go. Może drugi odcinek będzie lepszy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz