środa, 30 października 2013

Niektórym powielanie schematu wychodzi na dobre, czyli zaskakująco niezłe „Safe Haven”

Znów złamałam się w moim postanowieniu nadrabiania zaległości w filmach uważanych za kultowe, mających na swoim koncie po kilka statuetek oscarowych czy szczycących się wysokimi miejscami na listach typu „filmy wszech czasów”. Chyba przychodzi na człowieka czas kiedy nie ma ochoty na ambitne kino i potrzebuje od filmu prostoty, braku wymagania jakiegokolwiek myślenia, czyli tzw. „odmóżdżenia”. W praktyce wtedy wybieram pierwszy lepszy film na jaki się natknę, pod którym dystrybutor umieścił napis „komedia” bądź „romans” (w końcu nie ma nic lepszego niż dobre romansidło). I w ten oto sposób obejrzałam Safe Haven. Już po zobaczeniu plakatu mogła mi się zapalić lampka ostrzegawcza, ale nie. Dopiero kiedy na ekranie zobaczyłam napis „Sparks productions” mój mózg zaczął krzyczeć, żebym wyłączyła film i szybko włączyła coś innego. Jednak klawiatura była za daleko (znacie ten stan?), a ja przyznam się bez bicia, że wciągnęłam się w snutą na ekranie opowieść.

Film opowiada historię Katie, która ucieka ze swojego miasta, ścigana przez wymiar sprawiedliwości za zabicie swojego męża. W drodze do Atlanty postanawia wysiąść na jednym z przystanków i w małym portowym miasteczku na nowo rozpocząć życie. Jak można się domyśleć Katie znajdzie tam nie tylko spokój, ale też i miłość. Niestety sielanka nie będzie trwać długo, gdyż przeszłość da o sobie znać.


Film powstał na podstawie książki Nicholasa Sparksa pod tym samym tytułem. Jak większość pewnie wie, książki ów autora są to bardzo przyjemne czytadła, z tych do pochłonięcia w jeden wieczór i natychmiastowego zapomnienia. Są to również powieści, których nie da się czytać jedne po drugich, ponieważ ich schematyczność sprawia, że każda kolejna wyda się czytelnikowi niezwykle nudna. Zazwyczaj mamy wdowca, lub wdowę, ewentualnie nastolatka bądź nastolatkę, których rodzice się rozwiedli, bądź też jedno z rodziców zmarło. Ważne jest też by bohater/bohaterka miała jakąś zawiłą przeszłość, najlepiej z problemami i w ramionach tej drugiej osoby, również w jakiś sposób dotkniętej przez los, znalazła spokój. Taka jednak książka byłaby niezwykle nudna, stąd autor lubi korzystać z faktu, że przeszłość nie da o sobie zapomnieć, co zazwyczaj poróżnia kochanków, by potem mogli sobie nawzajem pomóc i paść sobie w ramiona. Powieści Sparksa opierają się w 80% na tych właśnie schematycznych kliszach. Zapomniałabym jeszcze dodać, iż jego bohaterowie są dobrymi ludźmi, jeżeli popełnili błąd, bądź zrobili coś złego to nie z własnej woli, a coś ich do tego zmusiło, albo jest następstwem nieszczęśliwych zbiegów okoliczności. Podsumowując, w kółko padają jedne i te same znane klisze i schematy. Można się więc zastanowić jak Sparks zdobył taką popularność, a jego schematyczność się nie nudzi? Cóż, bo to dobre czytadła są.



Filmowcy również zauważyli ten ów fakt i przenieśli już sporo historii spisanych przez Sparksa na ekran. Chyba jest niewiele osób, dobrze ograniczmy się do kobiecego grona, które nie widziało A walk to remember czy The Notebook. Nowsze produkcje chyba nie zdobyły aż takiej popularności, ale to dalej całkiem przyzwoite filmy, oprócz jednego, feralnego Dear John. Nie lubię książki (jej przeczytanie było dla mnie katorgą), a film nie zmienił mojego nastawienia do tej historii. Od tamtej pory nie sięgnęłam po książkę Sparksa, ale na film się skusiłam, z czego bardzo się cieszę, bo mimo schematyczności Safe Haven potrafiło mnie pozytywnie zaskoczyć. Uważny widz oczywiście mógł się domyśleć wszystkich plot twistów, które zaserwował autor, ale po co drążyć, skoro chciało się „odmóżdżyć”. Pisząc jednak o filmie obiektywnie, to trzeba stwierdzić, że niektóre zabiegi, które świetnie sprawdzają się w książkach w filmie burzą jego strukturę. Oglądając Safe Haven miałam wrażenie, że scenarzyści podążają rozdział po rozdziale za książką i skoro w książce w tym miejscu jest ta scena, to nieważne że poprzedni rozdział dziwnie się kończy, w filmie też musi być w tym miejscu ta konkretna scena. Książka rządzi się innymi prawami i to co w książce buduje napięcie, w filmie działa zupełnie na odwrót. Momentami film wydawał się być wręcz bezmyślnie poszatkowany, czasami po prostu brakowało mu spójności.

Co trzeba jednak przyznać, mimo grania na znanych schematach Safe Haven zgrabnie od nich ucieka. Chodzi mi o to, że są one tak połączone, że na koniec jest przyjemny efekt zaskoczenia, którego niby widz się domyśla, ale nie może być go do końca pewien. To właśnie ten efekt końcowy ratuje ten film i sprawia, że trochę przychylniej patrzy się na popełnione w nim uchybienia, a wierzcie mi jest ich sporo. Aktorzy grają trochę na zasadzie odbębnienia swojej roli. Julianne Hough widać, że się stara, ale jej Katie jest momentami niestrawna i trochę drewniana. Z kolei Josh Duhamel gra ten typ uroczego faceta, którego lubimy od pierwszych scen i kibicujemy jemu, a nie głównej bohaterce. Na wyróżnienie zasługuje młodziutka aktorka grająca Lexie, dziewczynka wypadła bardzo naturalnie. Nie wiem za to co robił na ekranie pan, który grał „tego złego”. Lepiej przemilczę jego występ, bo w swojej interpretacji postaci pobił nawet Johnatana Rhys Meyers'a w The Mortal Instruments.


Jeżeli macie ochotę spędzić swój czas na przyjemnym niemyśleniu, oglądając całkiem przyzwoity film, to Safe Haven jest dobrą propozycją na tego typu wieczór. Oczywiście jak przystało na tego typu film, na jego soundtracku znalazło się kilka wpadających w ucho piosenek. Także miłego „odmóżdżającego” oglądania życzę ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz