Znów złamałam się w moim
postanowieniu nadrabiania zaległości w filmach uważanych za
kultowe, mających na swoim koncie po kilka statuetek oscarowych czy
szczycących się wysokimi miejscami na listach typu „filmy wszech
czasów”. Chyba przychodzi na człowieka czas kiedy nie ma ochoty
na ambitne kino i potrzebuje od filmu prostoty, braku wymagania
jakiegokolwiek myślenia, czyli tzw. „odmóżdżenia”. W praktyce
wtedy wybieram pierwszy lepszy film na jaki się natknę, pod którym
dystrybutor umieścił napis „komedia” bądź „romans” (w
końcu nie ma nic lepszego niż dobre romansidło). I w ten oto
sposób obejrzałam Safe Haven. Już po zobaczeniu plakatu mogła mi
się zapalić lampka ostrzegawcza, ale nie. Dopiero kiedy na ekranie
zobaczyłam napis „Sparks productions” mój mózg zaczął
krzyczeć, żebym wyłączyła film i szybko włączyła coś innego.
Jednak klawiatura była za daleko (znacie ten stan?), a ja przyznam
się bez bicia, że wciągnęłam się w snutą na ekranie opowieść.
Film opowiada historię Katie, która
ucieka ze swojego miasta, ścigana przez wymiar sprawiedliwości za
zabicie swojego męża. W drodze do Atlanty postanawia wysiąść na
jednym z przystanków i w małym portowym miasteczku na nowo
rozpocząć życie. Jak można się domyśleć Katie znajdzie tam nie
tylko spokój, ale też i miłość. Niestety sielanka nie będzie
trwać długo, gdyż przeszłość da o sobie znać.
Film powstał na podstawie książki
Nicholasa Sparksa pod tym samym tytułem. Jak większość pewnie
wie, książki ów autora są to bardzo przyjemne czytadła, z tych
do pochłonięcia w jeden wieczór i natychmiastowego zapomnienia. Są
to również powieści, których nie da się czytać jedne po
drugich, ponieważ ich schematyczność sprawia, że każda kolejna
wyda się czytelnikowi niezwykle nudna. Zazwyczaj mamy wdowca, lub
wdowę, ewentualnie nastolatka bądź nastolatkę, których rodzice
się rozwiedli, bądź też jedno z rodziców zmarło. Ważne jest
też by bohater/bohaterka miała jakąś zawiłą przeszłość,
najlepiej z problemami i w ramionach tej drugiej osoby, również w
jakiś sposób dotkniętej przez los, znalazła spokój. Taka jednak
książka byłaby niezwykle nudna, stąd autor lubi korzystać z
faktu, że przeszłość nie da o sobie zapomnieć, co zazwyczaj
poróżnia kochanków, by potem mogli sobie nawzajem pomóc i paść
sobie w ramiona. Powieści Sparksa opierają się w 80% na tych
właśnie schematycznych kliszach. Zapomniałabym jeszcze dodać, iż
jego bohaterowie są dobrymi ludźmi, jeżeli popełnili błąd, bądź
zrobili coś złego to nie z własnej woli, a coś ich do tego
zmusiło, albo jest następstwem nieszczęśliwych zbiegów
okoliczności. Podsumowując, w kółko padają jedne i te same znane
klisze i schematy. Można się więc zastanowić jak Sparks zdobył
taką popularność, a jego schematyczność się nie nudzi? Cóż,
bo to dobre czytadła są.
Filmowcy również zauważyli ten ów
fakt i przenieśli już sporo historii spisanych przez Sparksa na
ekran. Chyba jest niewiele osób, dobrze ograniczmy się do kobiecego
grona, które nie widziało A walk to remember czy The Notebook.
Nowsze produkcje chyba nie zdobyły aż takiej popularności, ale to
dalej całkiem przyzwoite filmy, oprócz jednego, feralnego Dear
John. Nie lubię książki (jej przeczytanie było dla mnie katorgą),
a film nie zmienił mojego nastawienia do tej historii. Od tamtej
pory nie sięgnęłam po książkę Sparksa, ale na film się
skusiłam, z czego bardzo się cieszę, bo mimo schematyczności Safe
Haven potrafiło mnie pozytywnie zaskoczyć. Uważny widz oczywiście
mógł się domyśleć wszystkich plot twistów, które zaserwował
autor, ale po co drążyć, skoro chciało się „odmóżdżyć”.
Pisząc jednak o filmie obiektywnie, to trzeba stwierdzić, że
niektóre zabiegi, które świetnie sprawdzają się w książkach w
filmie burzą jego strukturę. Oglądając Safe Haven miałam
wrażenie, że scenarzyści podążają rozdział po rozdziale za
książką i skoro w książce w tym miejscu jest ta scena, to
nieważne że poprzedni rozdział dziwnie się kończy, w filmie też
musi być w tym miejscu ta konkretna scena. Książka rządzi się
innymi prawami i to co w książce buduje napięcie, w filmie działa
zupełnie na odwrót. Momentami film wydawał się być wręcz
bezmyślnie poszatkowany, czasami po prostu brakowało mu spójności.
Co trzeba jednak przyznać, mimo grania
na znanych schematach Safe Haven zgrabnie od nich ucieka. Chodzi mi o
to, że są one tak połączone, że na koniec jest przyjemny efekt
zaskoczenia, którego niby widz się domyśla, ale nie może być go
do końca pewien. To właśnie ten efekt końcowy ratuje ten film i
sprawia, że trochę przychylniej patrzy się na popełnione w nim
uchybienia, a wierzcie mi jest ich sporo. Aktorzy grają trochę na
zasadzie odbębnienia swojej roli. Julianne Hough widać, że się
stara, ale jej Katie jest momentami niestrawna i trochę drewniana. Z
kolei Josh Duhamel gra ten typ uroczego faceta, którego lubimy od
pierwszych scen i kibicujemy jemu, a nie głównej bohaterce. Na
wyróżnienie zasługuje młodziutka aktorka grająca Lexie,
dziewczynka wypadła bardzo naturalnie. Nie wiem za to co robił na
ekranie pan, który grał „tego złego”. Lepiej przemilczę jego
występ, bo w swojej interpretacji postaci pobił nawet Johnatana
Rhys Meyers'a w The Mortal Instruments.
Jeżeli macie ochotę spędzić swój
czas na przyjemnym niemyśleniu, oglądając całkiem przyzwoity
film, to Safe Haven jest dobrą propozycją na tego typu wieczór.
Oczywiście jak przystało na tego typu film, na jego soundtracku
znalazło się kilka wpadających w ucho piosenek. Także miłego
„odmóżdżającego” oglądania życzę ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz