Podobno w ostatnim czasie Ryan'a
Gosling'a jest tak wszędzie pełno, że zacznie niedługo wyskakiwać
z lodówki. Wydaje mi się, że chwilowe „bum” na tego aktora
właśnie przycichło i z lodówki zaczął wyskakiwać ktoś inny, a
mianowicie niejaki Tom Hiddleston. A skoro zachwyty pod adresem
Goslinga chwilowo ustały, można obiektywnie spojrzeć na jego
niedawne produkcje, w których mam zaległości. Na pierwszy ogień
poszedł film, który wydawał mi się swoją tematyką najlżejszy,
czyli Gangster Squad. Nie jest to majstersztyk kina gangsterskiego,
nie jest to też bardzo dobry film, którym można się po seansie
jeszcze długo zachwycać. Ale mimo wszystko to dobra produkcja, przy
której można się dobrze bawić i spędzić udany wieczór.
Akcja filmu rozgrywa się w pod koniec
lat 50. ubiegłego wieku w Los Angeles. Miastem rządzi szef mafii,
bezwzględny Mickey Cohen, były bokser. Nie wszyscy jednak zgadzają
się na życie pod reżimem gangstera. Szef policji postanawia
powierzyć jednemu ze swoich najlepszych pracowników zadanie
stworzenia tajnej policyjnej grupy działającej bez oficjalnego
przyzwolenia władz policji. Sierżant John O'Mara, bo to na jego
barkach spoczęło to zadanie, postanawia nie zawieść siebie oraz
bliskich i przywrócić Miastu Aniołów spokój i porządek.
Ogromną zaletą filmu jest stworzony
przez twórców klimat. Stare auta, mężczyźni w garniturach,
piękne kobiety i wypełnione dymem z cygar kluby nadają opowiadanej
historii odrobinę realizmu. Akcja prowadzona jest bardzo zgrabnie i
powoli uwodzi widza przenosząc go w tamte czasy. Jednak twórcy nie
ustrzegli się kilku wad i produkcja na tym cierpi. Przede wszystkim
wydaje mi się, że w niektórych momentach scenarzystów poniosła
iście ułańska fantazja, która ich zgubiła, tak jak i brak bycia
konsekwentnym. Zacznijmy od tego drugiego. Główni bohaterowie,
zwerbowani do do tajnej jednostki, to tacy „twardziele”, którzy
pozwalają sobie na dość lekką interpretację niektórych
przepisów prawa. Scenarzyści robią z nich ludzi inteligentnych,
sprytnych i pomysłowych. Jednak pozbawiają ich tych cech kiedy
przychodzi do jednych z pierwszych scen prezentujących ich działania
jako „Gangster Squad”. Policjanci wykazują się brakiem
jakiejkolwiek wyobraźni i zupełnie zapominają o czymś takim jak
dokładne rozpoznanie sprawy. Jak widać przerasta ich zorganizowanie
akcji. Co zaprzecza wszystkiemu co na początku próbowali nam wmówić
scenarzyści. Wiem, że ten zabiegł miał po pierwsze wprowadzić
odrobinę komizmu i chyba pokazać, że stróż prawa ma problem z
popełnieniem przestępstwa w dobrej wierze, a po drugie miało być
to dobre wprowadzenie do grupy postaci Goslinga. Ale naprawdę można
było to zrobić w lepszy sposób niż robić z policjantów idiotów.
Co się zaś tyczy ułańskiej
fantazji. Chodzi mi o sceny pościgów i strzelanin. Wybaczcie mi to
co zaraz napiszę, ale czy na serio głównych bohaterów kule się
nie imają? Wiem, że to ma nadać dramatyzm całej sytuacji, ale
czasami wydaje mi się, że gangster wcale nie chce trafić
policjanta i vice versa, a twórcy robią z widza głupka. Nie wiem
jak celnie trzeba strzelać by wystrzelać wszystkie posiadane naboje
w karabinku maszynowym (chyba tak ten rodzaj broni palnej się zowie)
i trafić w przeciwnika, ale od długiego czasu wszyscy filmowcy mnie
przekonują, że to jest niezwykle trudne zadanie. Kiedy zaś jedzie
się samochodem i uczestniczy w pościgu, to celny strzał graniczy
wręcz z cudem, no chyba że temu dobremu pomoże „slow motion”,
to może trafi. W ten sposób sprawnie nakręcona w Gangster Squad
scena pościgu zamiast mnie zachwycić, trochę mnie zirytowała.
Ponieważ miałam uwierzyć, że ci policjanci są świetni, nawet
jeżeli czasami dopada ich lekki kryzys, to zobaczyłam fajtłapy z
bronią w starym aucie. Jak dla mnie nawet wciśnięty w te sceny
humor im nie pomógł.
Ostatni zarzut co do tego filmu to
wybór głównego aktora. Nie miałam okazji zobaczyć zbyt wiele
filmów z Joshem Brolinem (albo po prostu ich nie pamiętam), ale jak
dla mnie aktor chociaż świetnie wpasował się klimat filmu, to nie
spełnił pokładanych w nim nadziei. Może to tylko ja, ale nie
przypadł mi do gustu sposób w jaki aktor zinterpretował na ekranie
swoją postać. Co do interpretacji zaś, to ze swoją z kolei
przedobrzył chyba za bardzo Sean Penn. Grany przez niego gangster
był momentami zbyt przerysowany, ale Penn to dość mocny punkt tego
filmu. Penn ma tę umiejętność, że kiedy pojawia się na ekranie
nie chcemy patrzeć na nikogo innego. Trzeba też wspomnieć o
Goslingu, który pokazał się od bardzo przyzwoitej aktorskiej
strony. Szkoda, że grająca jego ukochaną Emma Stone nie miała
więcej do zagrania. Uwielbiam ten duet na ekranie.
Nawet jest mi szkoda, że Gangster
Squad przeszedł trochę bez echa. Zapewne za sprawą tego, że do
naszych kin trafił kiedy wszyscy oglądali oscarowe produkcje. Mimo
tych kilku narzekań film polecam. To bardzo przyzwoite kino, przy
którym na pewno się nie wynudzicie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz