środa, 23 października 2013

Niewesołe jest życie gangstera w LA, czyli dobry Gangster Squad

Podobno w ostatnim czasie Ryan'a Gosling'a jest tak wszędzie pełno, że zacznie niedługo wyskakiwać z lodówki. Wydaje mi się, że chwilowe „bum” na tego aktora właśnie przycichło i z lodówki zaczął wyskakiwać ktoś inny, a mianowicie niejaki Tom Hiddleston. A skoro zachwyty pod adresem Goslinga chwilowo ustały, można obiektywnie spojrzeć na jego niedawne produkcje, w których mam zaległości. Na pierwszy ogień poszedł film, który wydawał mi się swoją tematyką najlżejszy, czyli Gangster Squad. Nie jest to majstersztyk kina gangsterskiego, nie jest to też bardzo dobry film, którym można się po seansie jeszcze długo zachwycać. Ale mimo wszystko to dobra produkcja, przy której można się dobrze bawić i spędzić udany wieczór.

Akcja filmu rozgrywa się w pod koniec lat 50. ubiegłego wieku w Los Angeles. Miastem rządzi szef mafii, bezwzględny Mickey Cohen, były bokser. Nie wszyscy jednak zgadzają się na życie pod reżimem gangstera. Szef policji postanawia powierzyć jednemu ze swoich najlepszych pracowników zadanie stworzenia tajnej policyjnej grupy działającej bez oficjalnego przyzwolenia władz policji. Sierżant John O'Mara, bo to na jego barkach spoczęło to zadanie, postanawia nie zawieść siebie oraz bliskich i przywrócić Miastu Aniołów spokój i porządek.


Ogromną zaletą filmu jest stworzony przez twórców klimat. Stare auta, mężczyźni w garniturach, piękne kobiety i wypełnione dymem z cygar kluby nadają opowiadanej historii odrobinę realizmu. Akcja prowadzona jest bardzo zgrabnie i powoli uwodzi widza przenosząc go w tamte czasy. Jednak twórcy nie ustrzegli się kilku wad i produkcja na tym cierpi. Przede wszystkim wydaje mi się, że w niektórych momentach scenarzystów poniosła iście ułańska fantazja, która ich zgubiła, tak jak i brak bycia konsekwentnym. Zacznijmy od tego drugiego. Główni bohaterowie, zwerbowani do do tajnej jednostki, to tacy „twardziele”, którzy pozwalają sobie na dość lekką interpretację niektórych przepisów prawa. Scenarzyści robią z nich ludzi inteligentnych, sprytnych i pomysłowych. Jednak pozbawiają ich tych cech kiedy przychodzi do jednych z pierwszych scen prezentujących ich działania jako „Gangster Squad”. Policjanci wykazują się brakiem jakiejkolwiek wyobraźni i zupełnie zapominają o czymś takim jak dokładne rozpoznanie sprawy. Jak widać przerasta ich zorganizowanie akcji. Co zaprzecza wszystkiemu co na początku próbowali nam wmówić scenarzyści. Wiem, że ten zabiegł miał po pierwsze wprowadzić odrobinę komizmu i chyba pokazać, że stróż prawa ma problem z popełnieniem przestępstwa w dobrej wierze, a po drugie miało być to dobre wprowadzenie do grupy postaci Goslinga. Ale naprawdę można było to zrobić w lepszy sposób niż robić z policjantów idiotów.


Co się zaś tyczy ułańskiej fantazji. Chodzi mi o sceny pościgów i strzelanin. Wybaczcie mi to co zaraz napiszę, ale czy na serio głównych bohaterów kule się nie imają? Wiem, że to ma nadać dramatyzm całej sytuacji, ale czasami wydaje mi się, że gangster wcale nie chce trafić policjanta i vice versa, a twórcy robią z widza głupka. Nie wiem jak celnie trzeba strzelać by wystrzelać wszystkie posiadane naboje w karabinku maszynowym (chyba tak ten rodzaj broni palnej się zowie) i trafić w przeciwnika, ale od długiego czasu wszyscy filmowcy mnie przekonują, że to jest niezwykle trudne zadanie. Kiedy zaś jedzie się samochodem i uczestniczy w pościgu, to celny strzał graniczy wręcz z cudem, no chyba że temu dobremu pomoże „slow motion”, to może trafi. W ten sposób sprawnie nakręcona w Gangster Squad scena pościgu zamiast mnie zachwycić, trochę mnie zirytowała. Ponieważ miałam uwierzyć, że ci policjanci są świetni, nawet jeżeli czasami dopada ich lekki kryzys, to zobaczyłam fajtłapy z bronią w starym aucie. Jak dla mnie nawet wciśnięty w te sceny humor im nie pomógł.



Ostatni zarzut co do tego filmu to wybór głównego aktora. Nie miałam okazji zobaczyć zbyt wiele filmów z Joshem Brolinem (albo po prostu ich nie pamiętam), ale jak dla mnie aktor chociaż świetnie wpasował się klimat filmu, to nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Może to tylko ja, ale nie przypadł mi do gustu sposób w jaki aktor zinterpretował na ekranie swoją postać. Co do interpretacji zaś, to ze swoją z kolei przedobrzył chyba za bardzo Sean Penn. Grany przez niego gangster był momentami zbyt przerysowany, ale Penn to dość mocny punkt tego filmu. Penn ma tę umiejętność, że kiedy pojawia się na ekranie nie chcemy patrzeć na nikogo innego. Trzeba też wspomnieć o Goslingu, który pokazał się od bardzo przyzwoitej aktorskiej strony. Szkoda, że grająca jego ukochaną Emma Stone nie miała więcej do zagrania. Uwielbiam ten duet na ekranie.


Nawet jest mi szkoda, że Gangster Squad przeszedł trochę bez echa. Zapewne za sprawą tego, że do naszych kin trafił kiedy wszyscy oglądali oscarowe produkcje. Mimo tych kilku narzekań film polecam. To bardzo przyzwoite kino, przy którym na pewno się nie wynudzicie.
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz