Ostatnio okazuje się, że ilekroć
chcę sobie poprawić humor oglądając jakiś film, to na pewno
osiągnę swój cel sięgając po bajkę (w końcu zaczęłam
nadrabiać zaległości w najnowszych animacjach i muszę przyznać,
że Jak wytresować smoka skradło moje serce, a przynajmniej
jeden smok) lub po stary film, najlepiej z gatunku komedii, albo
romansu. Tym razem mój wybór padł na kolejny już film z Audrey
Hepburn, a mianowicie How to steal a Million. Film ten miał łączyć
w sobie komedię, romans i kryminał. Może twórcom nie wyszło to
połączenie zbyt śpiewająco, ale efekt końcowy jest bardzo
przyzwoity, a co najważniejsze film bawi i wciąga, mimo że dość
łatwo można przewidzieć co stanie się dalej.
Bonnet jest zamożnym kolekcjonerem
dzieł sztuki mieszkającym w przepięknym starym domu w Paryżu.
Przy okazji mężczyzna jest również świetnym fałszerzem, który
bez trudu potrafi podrobić prace największych mistrzów malarstwa.
Jego córka Nicole nie pochwala jego hobby, szczególnie że ojciec
nie zostawia tych obrazów dla siebie, a prowadzi bardzo dobrze
prosperujący handel. Wszystko układa się dobrze, do czasu kiedy
Bonnet postanawia wypożyczyć podrobioną rzeźbę do muzeum
Lafayette i gdy już to robi, okazuje się że rzeźba musi przejść
testy autentyczności. Nicole postanawia wziąć sprawy w swoje ręce
i jakoś zapobiec tragedii. Szczęśliwym trafem pewnej nocy w ich
domu pojawia się złodziej, oczywiście dżentelmen, który obiecuje
jej pomóc ukraść rzeźbę z muzeum.
Dużo jest w tym filmie zaskakująco
szczęśliwych dla bohaterki zbiegów okoliczności. Złodziej nic
nie kradnie z jej domu, mieszka w hotelu Ritz, obiecuje jej pomóc w
jej przedsięwzięciu, a wszystko idzie jak po maśle. Zapewne gdybym
oglądała współczesny film z tak infantylną fabułą nie
powstrzymałabym się od zjadliwych komentarzy. Tutaj jednak ten cały
infantylizm i w pewnym sensie bajkowość wydarzeń dodała filmowi
ogromnej lekkości i sprawiła, że film oglądało się niezwykle
przyjemnie. Zresztą momentami widać było, że i scenarzysta i
reżyser mrugają do widza, bo sami dobrze wiedzą, iż połowa
rzeczy nie ma sensu, niektóre sceny są niezwykle głupiutkie, ale
wszystko tak ładnie ze sobą współgra, że ciężko jest się na
te niedociągnięcia złościć. Można uznać, że są one określoną
przez twórców konwencją i jej się trzymają aż do końca filmu.
Co im się chwali, bo na koniec nie przekonują widza, że ich film
był poważny, a kradzież spektakularna i dopracowana w każdym
szczególe. Bohaterom w filmie wszystko udaje się dzięki
szczęśliwym zbiegom okoliczności i w praktyce film ten też jest
takim jednym dużym szczęśliwym zbiegiem okoliczności, bo wszystko
zadziałało tak jak miało zadziałać.
Jeżeli ktoś włamuje się do waszego domu, o kim możecie wtedy czytać przed zaśnięciem? |
Jak w większości tego typu starych
filmów, w Jak ukraść milion dolarów nie brakuje zabawnych
dialogów czy komicznych scen. Przez kilkanaście minut akcja
ogranicza się jedynie do składzika na miotły i gdyby nie ciekawe
rozwiązania, to widz mógłby się zanudzić, a w rezultacie twórcom
wychodzi tutaj jedna z najciekawszych scen ich filmu. Jeżeli nie
wiecie jak się wychodzi ze składzika nie mając klucza, to
koniecznie musicie zobaczyć chociaż tę jedną scenę. Muszę
przyznać, że Danny Ocean i spółka mogą się schować. Po co komu
nowoczesna technologia skoro z najzwyklejszymi rzeczami można zrobić
taką fenomenalną ucieczkę i to nie byle skąd, bo z muzealnego
składzika. Pewnie ta scena, jak i reszta nie wyszłyby tak dobrze
gdyby nie duet aktorów wcielających się w główne role. Audrey
Hepburn jest jak zwykle przeurocza, a Nicole w jej wykonaniu jest tym
typem bohaterki, która sama chce działać, a nie cały czas czeka
na rycerza w zbroi na białym koniu, który ją uratuje z opresji.
Jednak Hepburn nie kradnie wszystkich scen, bo Peter O'Toole jej na to
nie pozwala i świetnie wypada na ekranie obok koleżanki z planu. To
jeden z lepszych duetów ekranowych jakie widziałam, no i nie ma tej
trochę drażniącej mnie w starych filmach ogromnej różnicy wieku
między bohaterami. Co zabawne, tym razem to ona jest starsza od
niego (3 lata, ale zawsze to jest jakaś różnica).
Jak ukraść milion dolarów chyba
miłośnikom Audrey Hepburn nie trzeba polecać. Jednak jeżeli inni
mają ochotę na trochę infantylną komedię z kradzieżą w tle to
zdecydowanie polecam. W jesienny wieczór film ten powinien się
sprawdzić idealnie.
PS. Jeżeli dalej nie jesteście przekonani, to może to zdjęcie Was przekona.
Faktyczni fabuła brzmi banalnie i trochę ten styl przejadł mi się po "Miłości po południu", ale tytuł zapamiętam i w kryzysie na pewno do niego wrócę :)
OdpowiedzUsuńJa za to dalej nie mogę się zebrać do "Miłości po południu". Może dlatego że większość osób na nią narzeka i te nieprzychylne opinie oddalają mój seans w czasie...
Usuń