środa, 2 października 2013

„Jak ukraść milion dolarów” radzi Audrey Hepburn i Peter O'Toole

Ostatnio okazuje się, że ilekroć chcę sobie poprawić humor oglądając jakiś film, to na pewno osiągnę swój cel sięgając po bajkę (w końcu zaczęłam nadrabiać zaległości w najnowszych animacjach i muszę przyznać, że Jak wytresować smoka skradło moje serce, a przynajmniej jeden smok) lub po stary film, najlepiej z gatunku komedii, albo romansu. Tym razem mój wybór padł na kolejny już film z Audrey Hepburn, a mianowicie How to steal a Million. Film ten miał łączyć w sobie komedię, romans i kryminał. Może twórcom nie wyszło to połączenie zbyt śpiewająco, ale efekt końcowy jest bardzo przyzwoity, a co najważniejsze film bawi i wciąga, mimo że dość łatwo można przewidzieć co stanie się dalej.

Bonnet jest zamożnym kolekcjonerem dzieł sztuki mieszkającym w przepięknym starym domu w Paryżu. Przy okazji mężczyzna jest również świetnym fałszerzem, który bez trudu potrafi podrobić prace największych mistrzów malarstwa. Jego córka Nicole nie pochwala jego hobby, szczególnie że ojciec nie zostawia tych obrazów dla siebie, a prowadzi bardzo dobrze prosperujący handel. Wszystko układa się dobrze, do czasu kiedy Bonnet postanawia wypożyczyć podrobioną rzeźbę do muzeum Lafayette i gdy już to robi, okazuje się że rzeźba musi przejść testy autentyczności. Nicole postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i jakoś zapobiec tragedii. Szczęśliwym trafem pewnej nocy w ich domu pojawia się złodziej, oczywiście dżentelmen, który obiecuje jej pomóc ukraść rzeźbę z muzeum.


Dużo jest w tym filmie zaskakująco szczęśliwych dla bohaterki zbiegów okoliczności. Złodziej nic nie kradnie z jej domu, mieszka w hotelu Ritz, obiecuje jej pomóc w jej przedsięwzięciu, a wszystko idzie jak po maśle. Zapewne gdybym oglądała współczesny film z tak infantylną fabułą nie powstrzymałabym się od zjadliwych komentarzy. Tutaj jednak ten cały infantylizm i w pewnym sensie bajkowość wydarzeń dodała filmowi ogromnej lekkości i sprawiła, że film oglądało się niezwykle przyjemnie. Zresztą momentami widać było, że i scenarzysta i reżyser mrugają do widza, bo sami dobrze wiedzą, iż połowa rzeczy nie ma sensu, niektóre sceny są niezwykle głupiutkie, ale wszystko tak ładnie ze sobą współgra, że ciężko jest się na te niedociągnięcia złościć. Można uznać, że są one określoną przez twórców konwencją i jej się trzymają aż do końca filmu. Co im się chwali, bo na koniec nie przekonują widza, że ich film był poważny, a kradzież spektakularna i dopracowana w każdym szczególe. Bohaterom w filmie wszystko udaje się dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności i w praktyce film ten też jest takim jednym dużym szczęśliwym zbiegiem okoliczności, bo wszystko zadziałało tak jak miało zadziałać.

Jeżeli ktoś włamuje się do waszego domu, o kim możecie wtedy czytać przed zaśnięciem?

Jak w większości tego typu starych filmów, w Jak ukraść milion dolarów nie brakuje zabawnych dialogów czy komicznych scen. Przez kilkanaście minut akcja ogranicza się jedynie do składzika na miotły i gdyby nie ciekawe rozwiązania, to widz mógłby się zanudzić, a w rezultacie twórcom wychodzi tutaj jedna z najciekawszych scen ich filmu. Jeżeli nie wiecie jak się wychodzi ze składzika nie mając klucza, to koniecznie musicie zobaczyć chociaż tę jedną scenę. Muszę przyznać, że Danny Ocean i spółka mogą się schować. Po co komu nowoczesna technologia skoro z najzwyklejszymi rzeczami można zrobić taką fenomenalną ucieczkę i to nie byle skąd, bo z muzealnego składzika. Pewnie ta scena, jak i reszta nie wyszłyby tak dobrze gdyby nie duet aktorów wcielających się w główne role. Audrey Hepburn jest jak zwykle przeurocza, a Nicole w jej wykonaniu jest tym typem bohaterki, która sama chce działać, a nie cały czas czeka na rycerza w zbroi na białym koniu, który ją uratuje z opresji. Jednak Hepburn nie kradnie wszystkich scen, bo Peter O'Toole jej na to nie pozwala i świetnie wypada na ekranie obok koleżanki z planu. To jeden z lepszych duetów ekranowych jakie widziałam, no i nie ma tej trochę drażniącej mnie w starych filmach ogromnej różnicy wieku między bohaterami. Co zabawne, tym razem to ona jest starsza od niego (3 lata, ale zawsze to jest jakaś różnica).


Jak ukraść milion dolarów chyba miłośnikom Audrey Hepburn nie trzeba polecać. Jednak jeżeli inni mają ochotę na trochę infantylną komedię z kradzieżą w tle to zdecydowanie polecam. W jesienny wieczór film ten powinien się sprawdzić idealnie.


PS. Jeżeli dalej nie jesteście przekonani, to może to zdjęcie Was przekona.



2 komentarze:

  1. Faktyczni fabuła brzmi banalnie i trochę ten styl przejadł mi się po "Miłości po południu", ale tytuł zapamiętam i w kryzysie na pewno do niego wrócę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja za to dalej nie mogę się zebrać do "Miłości po południu". Może dlatego że większość osób na nią narzeka i te nieprzychylne opinie oddalają mój seans w czasie...

      Usuń