wtorek, 8 października 2013

„The edge of love”, czyli miłość w pięknych krajobrazach Walii

Zdecydowanie muszę stwierdzić, iż jestem mistrzynią w zapominaniu filmów, które bardzo, ale to bardzo chciałam obejrzeć. Oglądanie wielu zwiastunów pod rząd jak widać nie działa dobrze na pamięć, a i zapisanie na karteczce tytułów również nie pomaga. Cóż, najwyraźniej taka już moja dola, że jeżeli spodoba mi się zwiastun, to zapewne po film sięgnę po paru latach. Jak widać nawet pamięć absolutna może człowieka nieźle zawieść i wyprowadzić gdzieś na manowce. Tak było w przypadku The edge of love, które kilka lat temu znalazło się na mojej liście „must see”, ale razem z ową listą przepadło gdzieś w czeluściach dawnego pokoju i już nie ujrzało ponownie światła słonecznego. Na szczęście dość przypadkowo moje ścieżki z tym filmem na nowo się spotkały i w końcu zapoznałam się z owocem pracy John'a Maybury'ego. Spodziewałam fajerwerków i porządnego love story, ale otrzymałam w miarę poprawne kino, któremu niestety daleko do filmu bardzo dobrego.


Akcja filmu rozgrywa się w Londynie podczas II wojny światowej. Traf chce, że ścieżki dwójki przyjaciół z dzieciństwa: Very, obecnie piosenkarki i poety Dylana Thomasa, zajmującego się narracją do filmów propagandowych, znów się krzyżują. Widać, że dawne uczucie łączące tę dwójkę zaczyna na nowo odżywać. Na przeszkodzie ku ich szczęściu staje jednak mały szczegół, a mianowicie fakt iż Dylan jest żonaty i ma dziecko. Caitlin, żona Dylana, nie pozwoli mężowi jej porzucić i postanawia walczyć o męża, a raczej uczepia się go jak tonący brzytwy. Bez grosza przy duszy Dylan i Caitlin zostają przygarnięci przez Verę, a co najciekawsze kobiety w tej dziwnej i niezręcznej sytuacji zostają przyjaciółkami. Niedługo potem Vera wychodzi za mąż za kapitana Killicka, który zostaje wysłany na front...


Idąc tym tropem można spokojnie opisać cały film. Nie ma jednak sensu streszczać całego filmu i odbierać potencjalnym widzom satysfakcję z obserwowania kolejnych wydarzeń. Pod tym względem, mimo ewidentnych dłużyzn, film nie zawodzi. Scenarzysta serwuje kilka nie do końca takich oczywistych zwrotów akcji i dość zgrabnie ciągnie akcję. Wydaje mi się jednak, że The edge of love byłoby filmem dużo lepszym gdyby udało się go skrócić o jakieś 10-15min. Niektóre sceny są zupełnie niepotrzebne, niektóre są jakby sztucznie przeciągane, a z kolei kilku scen wydaje mi się, że brakuje. Po pierwsze w pewnym momencie filmu widz zostaje postawiony przed faktem iż Vera i Caitlin w praktyce z minuty na minutę zostają najlepszymi przyjaciółkami, które mogą sobie ufać i powierzać tajemnice. Cały czas coś mi w tej przyjaźni zgrzytało, bo czy dwie kobiety zakochane w jednym mężczyźnie, nawet jeżeli jedna twierdzi że to już przeszłość, mogą być przyjaciółkami i mieszkać z nim pod jednym dachem? Naprawdę ciężko mi w to uwierzyć, ale może jestem zbyt wielką realistką. Po drugie Dylan Thomas jest pokazany w tym filmie jako dosłowny darmozjad, który kocha kobiety, kocha alkohol, pisze wiersze, ale nie ma pieniędzy na utrzymanie żony i dziecka. Czy to podejście do życia, czy sposób traktowania ludzi, czy nawet jego wygląd, są powiedzmy delikatnie trochę odpychające. Mimo to i Caitlin i Vera zdają się tego zupełnie nie dostrzegać. Caitlin go kocha, Vera jeżeli się w nim ciągle nie podkochuje to darzy ogromną przyjaźnią (chemia między Keirą Knightley i Matthew Rhys'em pod tym względem jest świetnie widoczna), a przez to obie jakby miały klapki na oczach. Czy można być aż tak zaślepionym?



Wymienione wyżej części historii mogą trochę przeszkadzać w odbiorze filmu, a przynajmniej mi trochę zmieniły obraz postrzegania całej historii. Jeżeli jednak chodzi o plusy produkcji to trzeba do nich zaliczyć trzy rzeczy. Jeżeli bowiem na początku filmu, którego akcja ma się toczyć podczas którejś wojny światowej, albo w XIX czy w pierwszej połowie XX wieku, widnieje logo BBC to przynajmniej jest pewność, że klimat tamtych czasów zostanie bezbłędnie uchwycony. Tak się też dzieje w The edge of love. Mamy ciekawe zdjęcia Londynu z tamtych lat, wystrój pubów czy pokoi również przenosi nas w tamte czasy, a jeżeli do tego dołożymy stroje (sukienki i swetry vintage!), to rysuje nam się piękny obrazek. Trzeba jednak przyznać, że pod względem malowniczości zdjęć, pokazane w filmie walijskie krajobrazy zapierają dech w piersiach. Druga rzecz, której należy się wyróżnienie, to bardzo umiejętne wplecenie w akcję wierszy Thomasa. Jest ich tyle ile powinno być, nie przeszkadzają, nie wprowadzają zbędnej melancholii, a jedynie zgrabnie dopełniają pojawiające się na ekranie obrazy. Trzeci i ostatni plus należy się aktorom. Wszyscy zagrali na wysokim poziomie. Matthew Rhys i Cillian Murphy wykonali swoje zadanie w stu procentach, zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że Murphy jedną sceną podstępnie chciał ukraść paniom film, które bądź co bądź miały być na pierwszym planie. Jednak lepszą złodziejką okazała się Sienna Miller, która włożyła w rolę Caitlin wiele serca i wykazał się ogromem charyzmy. Są sceny kiedy nie można oderwać od niej wzroku. Zdecydowanie przyćmiła Keirę Knightley. Co trzeba pannie Knightley przyznać, to że jeżeli sama wykonywała piosenki to zrobiła to wyjątkowo dobrze (wydawało mi się, że przy okazji jakiegoś wywiadu do Piratów z Karaibów Knightley była bardzo zestresowana faktem, że musiała zaśpiewać parę linijek i nie była zadowolona z efektu końcowego).

Film jest raczej godny polecenia niż zniechęcenia do seansu. Jest to dobry film, zdecydowanie bardzo ładny wizualnie, ale i dobrze zagrany. Na jesienny wieczór idealny.



PS. Zaczęłam oglądać Sleepy Hollow i chyba się wkręciłam. Nie wiem tylko czy to dobrze czy to źle...  


2 komentarze:

  1. Mnie ten film zupełnie nie porwał, pamiętam że oglądałam go na raty i zapomniałam o nim dosyć szybko. Możliwe że obejrzałam go za wcześnie, teraz na pewno inaczej podeszłabym do tej historii...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Film momentami jest nudny, nie ma co ukrywać, może więc stąd takie a nie inne odczucie. Możliwe, że za drugim razem akurat film by Ci przypadł do gustu ;) Często tak mam, że coś za pierwszym razem mi się nie podoba, a oglądane kolejnym razem zyskuje. Miałam tak z "Jagodową miłością", której nie cierpiałam, a pewnego dnia za czwartym już podejściem do tego filmu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, doceniłam ten film i to co mnie drażniło, spodobało mi się ;)

      Usuń