Ostatnio dopadło mnie serialowe i filmowe przesycenie. Okazało się, że większość seriali i filmów jakie oglądałam było albo opartych na komiksach, albo pochodziły z gatunku sci-fi, albo też miały w swojej fabule jakiś element fantasy. Co gorsze kiedy sięgałam po listę filmów „do obejrzenia”, pierwsze miejsca zajmowały produkcje spod znaku fantasy bądź sci-fi, na które już nie mogłam patrzeć. Na szczęście z pomocą przyszło mi niezawodne w takich sytuacjach BBC i serial The Fall, który od pierwszych minut wciągnął mnie i oczarował klimatem, jeżeli w kontekście serialu o seryjnym mordercy można mówić o „oczarowaniu”.
poniedziałek, 8 grudnia 2014
wtorek, 2 grudnia 2014
Life with Louie, czyli zimą każdy z nas jest jak Ludwiczek
Są bajki z dzieciństwa, które na długo zostają w naszej pamięci, a przynajmniej w mojej pamięci. Świat według Ludwiczka jest jedną z tych kreskówek, które wspominam z ogromnym sentymentem i z której cytaty przypominają mi się w dość nieoczekiwanych momentach mojego życia. Jako, że ostatnio zrobiło się strasznie zimno i żeby nie przemarznąć musiałam włożyć na siebie te wszystkie warstwy ubrań, przez co moja koordynacja ruchowa uległa lekkiemu pogorszeniu, ni z tego ni z owego przypomniał mi się pewien cytat:
„- Możesz już opuścić ręce, synku.
- Ale ja już opuściłem!”.
Tak, gdy na dworze zaczyna się robić zimno, czuję się jak Ludwiczek. Pomyślałam więc, że zabawnie będzie przypomnieć sobie kilka moich ulubionych cytatów z tej jakże cudownie pokręconej kreskówki. Mam nadzieję, że czytanie tych cytatów poprawi Wam humor tak, jak mi szukanie ich.
wtorek, 25 listopada 2014
Miasto niebiańskiego ognia Cassandra Clare, czyli jak dobrze, że to już koniec
![]() |
(źródło) |
Są książki dobre, złe, przeciętne i te, które autor pisze na prośbę fanów. Kontynuacja trylogii Dary Anioła zalicza się do tej ostatniej kategorii i niestety podczas czytania jest to momentami mocno odczuwalne. Niby Cassandra Clare pisze drugą trylogię serii Dary Anioła w podobnym stylu i utrzymuje akcję w podobnej dynamice, ale jak można się domyśleć, nie jest to już to samo co przy pierwszej trylogii. Ostatni tom, czyli Miasto niebiańskiego ognia boleśnie pokazuje, że autorka nie miała zbyt wielu nowych pomysłów, główny zły drugiej trylogii stał się niestety dość śmieszny, żeby nie powiedzieć żałosny, a cała ta seria stała się jednym wielkim romansidłem, które o dziwo świetnie mi się czytało. Co sprawia, że zaczęłam się poważnie zastanawiać na jakim etapie rozwoju czytelniczego się zatrzymałam. Bo wydaje mi się, że nie jest najlepiej. Na moje usprawiedliwienie napiszę tylko tyle, że serię Dary Anioła darzę dużym sentymentem i jak większość czytelników, którzy zaczynają czytać jakieś serie, chciałam po prostu wiedzieć jak ta się skończy, to znaczy skończy po raz drugi. Jak możecie się domyśleć wolałam pierwsze zakończenie.
sobota, 22 listopada 2014
The Hunger Games: Mockingjay - Part 1, czyli i tak i nie
W ostatnich latach twórcy filmów na podstawie książkowych serii raczą widzów jakże cudownym zabiegiem dzielenia ostatniego tomu na dwie części i robienia z niego dwóch filmów. Tak przecież było z Harry’m Potter’em, ze Zmierzchem i niestety taki sam los spotkał Igrzyska Śmierci. O ile jednak Harry Potter wyszedł z tej całej sytuacji obronną ręką, to Zmierzch zaliczył ogromną wpadkę (żeby nie używać tutaj wyrażenia sięgnął dna) i zaserwował widzom film pod tytułem półgodzinny ślub + godzinna podróż poślubna. Igrzyska Śmierci dna nie sięgnęły, przynajmniej według mnie, ale zdecydowanie zrobienie z Kosogłosa dwóch filmów nie wyszło mu na zdrowie, a przynajmniej pierwszej części. Nie zrozumcie mnie źle, film mi się podobał, nawet powiedziałabym że momentami bardzo mi się podobał (i kojarząc trochę jak przez mgłę wydarzenia z książki, to właśnie pierwsza połowa książki była właśnie taka), ale nie da się ukryć, że patrząc na ten film nie można nie odnieść wrażenia, że to taki dwugodzinny zwiastun drugiej części Mockingjay. Czy to dobrze czy to źle? Szczerze mówiąc nadal nie potrafię zdecydować.
poniedziałek, 17 listopada 2014
Orange is the New Black, czyli ja również jestem na tak
Orange is the New Black obejrzałam już jakiś czas temu, ale jakoś do tej pory nie miałam ochoty pisać o tym serialu. Może dlatego, że ciężko pisze się o dobrych serialach. Przy okazji tych gorszych można trochę się poznęcać nad twórcami i powytykać im jakieś niedociągnięcia, z kolei przy okazji tych dobrych nie wypada wypisywać samych zachwytów, a napisać coś w miarę na temat, nie nadużywając w kółko tych samych przymiotników, często okazuje się swoistym mission impossible. O Orange is the New Black nie miałam też chęci pisać z jednego prostego powodu. Otóż wydaje mi się, że wszystko na temat tego serialu już zostało powiedziane i napisane i nic, co dodam nie będzie ani zbyt odkrywcze, ani nie sprawi, że ktoś od razu siądzie przed telewizorem czy ekranem komputera i zacznie oglądać. Bo jeżeli do tej pory nie uwierzył Internetom i tego nie zrobił, to pewnie i tak go nie przekonam, nawet jak na wstępie napiszę, że tym razem Internety nie kłamały i Orange is the New Black świetnym serialem jest.
niedziela, 16 listopada 2014
Maleficent, czyli o Śpiącej Królewnie raz jeszcze
Czy wspominałam już ostatnio, że od dłuższego czasu moje wypady do kina kończą się nie pójściem do kina? Bo właśnie Maleficent bardzo chciałam zobaczyć na dużym ekranie i jak to zwykle bywa, skoro bardzo chciałam, to oczywiście jej nie ujrzałam w kinie. Jak to mówią, mówi się trudno, żyje się dalej i film ogląda się w domowym zaciszu na komputerze. Szczerze przyznam, że żałuję, iż jednak na film do kina nie poszłam, bo ta bajucha w reżyserii Roberta Stromberga bardzo przypadła mi do gustu. Zapewne jestem w gronie widzów naiwnych, którym wystarczy trochę ckliwa, ale dobrze rozpisana historia by ich wzruszyć i sprawić by nie dostrzegli podczas seansu zbyt wielu wad i dobrze się podczas oglądania filmu bawili. No i niech będzie, że jestem naiwna, ale w przypadku bajuch mogę być naiwna i czerpać radość z ich oglądania. A seans Maleficent przyniósł mi wiele radochy i wzruszeń i o to chyba chodziło.
wtorek, 11 listopada 2014
Interstellar, czyli Nolan i podróże kosmiczne
Jak dotąd po każdym filmie Nolana jaki widziałam, miałam ochotę od razu mówić o filmie, analizować go i natychmiast podzielić się z kimś moimi wrażeniami po seansie. W przypadku Interstellar po wyjściu z kina nie miałam ochoty wykrztusić z siebie ani słowa. Może to nie był dobry dzień na oglądanie tego filmu, może tym razem mój ulubiony reżyser nie przysporzył mi tyle fanowskiej radochy na jaką liczyłam, albo po prostu mówiąc kolokwialnie, wręcz bardzo kolokwialnie - Nolan rozwalił system, a przez to sprawił że dosłownie nie wiem co powiedzieć i napisać tutaj. Bo do napisania tej notki zbieram się od niedzieli i nadal nie jestem do końca pewna co chciałabym napisać, oprócz tego że Interstellar to niezwykłe widowisko pod każdym względem, fabularnym, wizualnym, aktorskim i muzycznym, ale mimo to, czegoś zabrakło i to coś nie daje mi spokoju.
Akcja Interstellar rozgrywa się w przyszłości, kiedy to stara, dobra Ziemia przestaje być odpowiednim miejscem dla ludzi. Klimat ulega gwałtownej zmianie i burze piaskowe są na porządku dziennym. W powietrzu jest tyle pyłu i kurzu, że coraz więcej ludzi umiera na choroby układu oddechowego, albo z głodu, gdyż w takich warunkach żadne rośliny nie chcą rosnąć. Okazuje się jednak, że dla ludzi jest jeszcze ratunek. Grupa naukowców z NASA odkrywa tunel czasoprzestrzenny, który może pozwolić ludziom na znalezienie nowej planety w innej galaktyce – nowego domu. Na misję ratowania świata wysłana zostaje czwórka astronautów.
piątek, 7 listopada 2014
Liebster Blog Award
Jest mi niezmiernie miło, że zostałam wyróżniona przez Ikalię z bloga Moje refleksje filmowo-książkowe. Bardzo dziękuję za pamięć :)
„Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za >>dobrze wykonaną robotę<<. Jest przyznawana dla blogerów o niższej liczbie obserwatorów, co daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował.”
Oto pytania, które otrzymałam od Ikalii:
1. Którego reżysera filmowego cenisz najbardziej?
2. Jaka jest Twoja ulubiona filmowa seria?
3. Jaki jest najdziwniejszy film, jaki widziałaś/eś i dlaczego?
4. Czy masz ulubione miejsce do siedzenia w kinie?
5. Czy kiedykolwiek wyszłaś/wyszedłeś z kina przed zakończeniem seansu?
6. Jaki jest Twój ulubiony aktor i aktorka?
7. Jaką książkę teraz czytasz?
8. Na którym stanowisku przy produkcji filmu widziałbyś/widziałabyś siebie?
9. Czy oglądasz skecze kabaretowe lub komików?
10. Czy grasz na jakimś instrumencie?
11. Gdzie spędziłabyś/spędziłbyś swoje wymarzone wakacje?
poniedziałek, 3 listopada 2014
Ulubieńcy tygodnia #5
Już bardzo, ale to bardzo dawno nie było żadnego wpisu z tego cyklu, więc postanowiłam, że w końcu powinnam coś zrobić z tym fantem, no i proszę jest wpis. Wadliwej jakości niestety, ale jest.
sobota, 1 listopada 2014
Batman i Batman Returns, czyli w oczekiwaniu na kolejny odcinek Gotham
Gotham stało się moim ulubionym
serialem tej jesieni i wywołało ogromną potrzebę nadrobienia
filmów o Batmanie, które wyszły spod ręki Tima Burtona. Bardzo
lubię osobliwy styl reżysera i jego niezwykłe poczucie mrocznej
estetyki z gracją ocierającej się o kicz, ale jakoś nigdy nie
mogłam się zmusić do obejrzenia jego Batmanów. Nie wiem dlaczego,
ale nigdy nie czułam potrzeby porównania ich z nolanowskimi
Batmanami. Może dlatego, że do tej pory moim jedynym słusznym
Batmanem w pakiecie z Alfredem i jedynym słusznym Gotham, było to
stworzone przez Nolana. Serial stacji FOX pokazał mi, że może być
wiele wizji tego komiksowego świata i wcale nie ma jednej słusznej
wersji, chociaż pewnie fani komiksów znienawidzą mnie za to
zdanie. Jednak, jakby na to nie patrzeć, filmy Burtona okazały się
świetną rozrywką i dały mi nowy wgląd w to jak może wyglądać
komiksowe Gotham i o ile przyjemniejszy w odbiorze może być Batman
kiedy nie jest cały czas mroczny.
niedziela, 26 października 2014
Fury, czyli za takie filmy kocham kino
W życiu każdego blogera przychodzi
taki czas, kiedy idzie do kina na film, na który od dłuższego
czasu chciał iść i po seansie tego filmu wychodzi z kina z
załzawionymi oczami i nie wie co może o owym filmie napisać więcej
niż to, że właśnie za takie filmy kocha kino. Na Furię chciałam
iść od momentu obejrzenia pierwszego zwiastuna. Lubię filmy
wojenne i zawsze mocno je przeżywam. Szczerze mówiąc nie wiem do
końca dlaczego, ale odkąd sięgam pamięcią filmy o ludziach
walczących o swój kraj, nieważne czy to w I czy w II wojnie
światowej, czy innej wojnie, zawsze sprawiały, że siedziałam
przed ekranem telewizora jak zahipnotyzowana. Podczas seansu Furii
nie było inaczej. Cały czas z zapartym tchem przeżywałam losy
bohaterów, czasami bojąc się że osoba siedząca obok w kinie
pomyśli, że siedzi obok wariatki. Od razu sprostuję, nie krzyczę
w kinie, w ogóle nic nie mówię, ale czasami nie kontroluję mimiki
twarzy, a nieoczekiwane dźwięki typu wystrzały czy wybuchy
potrafią sprawić, że podskoczę w fotelu. Gdyby jednak filmowych
wrażeń było mało, to kiedy film się skończył, zapalono
przyciemnione światła, a ekran na dłuższą chwilę zrobił się
czarny, to na sali kinowej zapanowała grobowa cisza. Nikt nie zaczął
wymieniać żadnych uwag, nikt się nie odzywał, tylko wszyscy w
ciszy zaczęli się ubierać i powoli wychodzić, kiedy na ekranie
zaczęto wyświetlać napisy końcowe. Dawno nie spotkałam się z
taką reakcją widzów, jak po seansie Furii.
czwartek, 23 października 2014
Co tam słychać w serialowym świecie?, czyli kilka słów o serialach z którymi jestem w miarę na bieżąco
Kiedy usiadłam do pisania tego wpisu i
wypisałam sobie skrzętnie seriale, które oglądam w miarę na
bieżąco, to szczerze mówiąc byłam w lekkim szoku. Zawsze
uważałam że jestem dzieckiem telewizji, a potem na studiach
dzieckiem amerykańskich seriali (i kilku brytyjskich) i nigdy bym
nie pomyślała, że liczba seriali jakie oglądam w tygodniu będzie
tak mała. Wiele seriali porzuciłam z różnych powodów i nie mam
ochoty do nich wracać, ale tego że oglądam raptem 7 seriali na
bieżąco, to tego się po sobie nie spodziewałam. Z drugiej strony
to chyba dobrze, bo oznacza to że w końcu zaczęłam robić coś
innego ze swoim życiem i z większą uwagą dokonuję selekcji
programów, które oglądam. Chciałabym tak powiedzieć, ale byłaby
to wielka najprawdziwsza nieprawda. Wystarczy tylko spojrzeć jaką
serialową papką karmię mój mózg...
Oczywiście dalej roi się od
spojlerów...
niedziela, 19 października 2014
Gotham, czyli Pingwin kradnie show
Gotham jest moją największą
niespodzianką tego sezonu serialowego. Zupełnie zignorowałam cały
ten szum internetowy wokół serialu po pierwszym zwiastunie, również
nic sobie nie robiłam z różnych mocno pozytywnych opinii po
pierwszym odcinku. Po prostu nie miałam ochoty oglądać tego
serialu, bo to trochę nie moja bajka. To znaczy nigdy nie byłam
fanką komiksów, a z bohaterami takimi jak Batman czy Spider-man
miałam jedynie do czynienia dzięki kreskówkom, a potem filmom.
Zresztą Batmana widziałam jedynie w wydaniu Nolana, ale to tylko
dlatego że uwielbiam pracę tego reżysera, a nie Batmana jako
bohatera komiksów DC. Coś jednak sprawiło, że włączyłam pilota
tego serialu i po tych czterdziestu paru minutach kupiłam całość
i obdarzyłam Gotham fanowską miłością bezwarunkową. Bo szczerze
mówiąc wszystko w tym serialu mi się podoba, a jak w tytule wpisu
wspomniałam najbardziej podoba mi się postać Pingwina.
wtorek, 7 października 2014
Forever, czyli zlepek znanych schematów, któremu nie brakuje oryginalności
Ostatnio zupełnie nie miałam czasu na
blogowanie i nie będę się tu usprawiedliwiać co, dlaczego i po
co. Obiecywanie poprawy chyba też nie ma sensu. Może więc od razu
przejdę do tematu dzisiejszego wpisu, a mianowicie pewnego serialu
stacji ABC. Bo przecież jak człowiek nie ma na nic czasu, to znaczy
że ma czas na obejrzenie chociaż jednego odcinka serialu dziennie.
Jak można się domyśleć nie jestem wyjątkiem od tej reguły.
Przyszła jesień i wróciły z nowymi sezonami stare seriale oraz do
ramówki trafiły też nowe pozycje, więc w niedługim czasie
zapewne naskrobię kilka słów o serialach, które obecnie oglądam.
Dziś jednak będzie o serialu, który jest dość wtórny i
garściami czerpie z innych seriali, ale jest przy tym tak uroczy i
wciągający, że jeżeli stacja ABC mi go skasuje to będzie mi
bardzo, ale to bardzo przykro.
Forever, bo o tym serialu jest mowa,
opowiada historię dr Henrego Morgana, który pracuje w kostnicy i
pomaga nowojorskiej policji w rozwiązywaniu zagadek morderstw.
Morgan nie jest jednak zwykłym koronerem. To niezwykle inteligentny
mężczyzna, który ma na karku ponad 200 lat i chce w końcu
rozwiązać zagadkę, która trapi go przez prawie całe jego życie,
czyli jak przestać być nieśmiertelnym.
czwartek, 25 września 2014
The Hustler (Bilardzista), czyli o człowieku zagubionym
Wyrażenie „rozczarować się” ma
raczej wydźwięk negatywny. Dla mnie jednak istnieją dwa znaczenia
tego wyrażenia w odniesieniu do filmów. Mianowicie można się
rozczarować negatywnie, czyli mieliśmy ogromne oczekiwania co do
filmu, a on okazał się klapą i jest nam bardzo przykro, albo można
się rozczarować pozytywnie, czyli nastawiliśmy się na obejrzenie
dobrego filmu, ale w rezultacie obejrzeliśmy zupełnie inny film niż
oczekiwaliśmy się obejrzeć, co jednak nie wpływa na jego jakość,
a nawet czyni go lepszym. Dla mnie The Hustler jest takim pozytywnym
rozczarowaniem. Spodziewałam się obejrzeć coś w stylu dramatu
sportowego (zawody w bilard, ogromne napięcie itd.), a dostałam
przejmujący dramat o ludziach zagubionych , niepotrafiących
odnaleźć swojej drogi w życiu, w którym to dramacie sport
odgrywał jedynie rolę drugoplanową.
The Hustler opowiada historię
bilardzisty i oszusta w jednej osobie, który zyskał sobie sławę
jako „Fast” Eddie Felson. Mężczyzna jest niezwykle
utalentowany, ale na wygrywanie ogromnych sum pieniędzy w
obstawianych meczach nie pozwala mu jego zuchwały charakter i
ryzykanctwo. Te negatywne cechy dają o sobie znać w bardzo
nieodpowiednich momentach, takich jak pojedynek z legendą
obstawianych meczów bilarda Minnesotą Fats. Panowie rozgrywają
pojedynek życia trwający bagatela 25 godzin, a zwycięzca może być
tylko jeden. W tym bilardowym maratonie Eddie traci nie tylko
pieniądze, ale i sens życia, przez co powoli zaczyna dotykać dna.
Pocieszenia próbuje szukać w ramionach Sarah, która wydaje się
być w życiu równie zagubiona jak Eddie.
wtorek, 23 września 2014
Political animals, czyli o polityce w przyjemny sposób
![]() |
źródło |
Nie jestem fanką dramatów
politycznych. Nigdy nie rozumiałam polityki, a co za tym idzie nigdy
jej nie lubiłam. Jedni nie lubią matematyki, a ja nie cierpię
polityki. Swego czasu skusiłam się jednak na obejrzenie House of
Cards i jak pierwszy sezon mnie zachwycił, to drugi mnie zamęczył
i przerwałam oglądanie w połowie sezonu. Po Political animals
sięgnęłam więc z małą niechęcią, dużą dozą niepewności i
przekonaniem że zakończę oglądanie tego mini-serialu na jednym
odcinku. Bardzo szybko jednak okazało się, że Political animals to
świetny serial dramatyczny, w którym polityka odgrywa rolę
drugoplanową.
sobota, 20 września 2014
Wicked, Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu Gregory Maguire, czyli powrót do krainy Oz
Kiedy idę do supermarketu nie potrafię
przejść obojętnie obok działu z książkami i filmami, z jednego
prostego powodu. Mianowicie nigdy nie wiesz co czai się w koszu z
tanimi książkami w miejscu zwanym supermarketem. Takie kosze
skrywają często niesamowite skarby. Jednym z owych skarbów w moim
przypadku było wygrzebanie książki Wicked, Życie i Czasy Złej
Czarownicy z Zachodu. Jeżeli jednak myślicie, że polowałam na tę
książkę od długiego czasu, to jesteście w dużym błędzie. Otóż
od długiego czasu chcę obejrzeć musical Wicked, a że jest on
podobno luźno oparty na powieści Maguire, to przy okazji chciałam
przeczytać i książkę. Na razie udało mi się zrobić to drugie.
Teraz pozostaje mi zapoznać się z musicalem.
Jak tytuł wskazuje, książka Maguire
opowiada historię Złej Czarownicy z Zachodu. Autor serwuje
czytelnikom wgląd w życie Elfaby od jej narodzin (a w praktyce od
jej poczęcia), aż do jej śmierci. Okazuje się, że Fabala była
córką pastora i bogato urodzonej Meleny, która porzuciła swe
dostatnie życie dla duchownego, którego tak naprawdę nigdy nie
kochała. Matka Fabali by urozmaicić sobie dni wypełnione
samotnością, gdy mąż szedł w krainę Oz nawracać niewiernych,
sięgała po alkohol i substancje o działaniu odurzającym, po
których jej rozwiązłość dawała o sobie znać. Melena więc nie
była do końca pewna kto był ojcem jej dziecka i dlaczego
dziewczynka ma zieloną skórę oraz zęby ostre jak brzytwy. Uważała
córkę za karę od Nienazwanego Boga, z którą nie mogła się
pogodzić. Elfaba wyrosła na niezbyt ładną, ale za to inteligentną
kobietę, która pojechała do Sziz zdobywać swoją edukację i
rozpocząć życie bez obowiązku opieki nad niepełnosprawną siostrą i bez
słuchania kazań ojca. W Sziz Fabala zaczęła żyć...
piątek, 19 września 2014
10 książek, które miały na mnie wpływ
![]() |
żródło |
Zostałam nominowana przez Suzarro do
pewnego wyzwania i postanowiłam, że wezmę w nim udział. W
wyzwaniu chodzi o to by wymienić 10 książek, które miały na nas
wpływ. Jeżeli spodziewacie się w moim zestawieniu książek
ambitnych albo literatury wysokich lotów, to możecie się mocno
zawieść. Jeżeli też myślicie, że jedną z książek która
miała na mnie wpływ jest Ania z Zielonego Wzgórza, to mocno się
mylicie. Jestem chyba jedną z niewielu osób, które nie lubią tej
książki i jedyny wpływ jaki miała na mnie ta lektura, to niechęć
do sięgnięcia po jakąkolwiek inną książkę przez kolejne kilka
miesięcy. Tak wiem, mam okropny gust i jak widać nie tyczy się to
tylko i jedynie filmów. Ale mówi się trudno i żyje się dalej.
poniedziałek, 15 września 2014
Captain America: The Winter Soldier, czyli jestem pod wrażeniem
Nie wiem czy powinno się zaczynać
wpis od takich stwierdzeń, ale zacznę, bo kto mi zabroni. Nie
przepadam za Kapitanem Ameryką. Nic nie mam do tego superbohatera,
ale Chris Evans w wersji blond nie przekonał mnie do siebie ani
podczas seansu Avengersów ani podczas seansu Kapitana Ameryki:
Pierwsze Starcie. Po prostu Kapitan był nudny i taki dobry i prawy,
a jego jedyną wadą było nie nadążanie za współczesnymi
czasami. Stąd nie miałam zbyt wielkich oczekiwań kiedy siadłam
przed ekranem komputera by obejrzeć Kapitana Amerykę 2. Jakie było
moje zdziwienie gdy film się skończył, a ja ani razu przez ponad
dwie godziny nie spojrzałam na zegarek, ani nie sprawdziłam ile
czasu zostało do końca filmu.
Muszę przyznać, że jak na tego typu
film fabuła była trochę zwiła. Spodziewałam się historii
prostej jak drut, a tutaj scenarzyści uraczyli widzów dość
skomplikowanym ciągiem rozumowym (albo mój mózg w pewnym momencie
stwierdził, że nie chce mu się słuchać czyjegoś patetycznego
monologu o władzy i uciekły mi jakieś związki
przyczynowo-skutkowe). Tak więc HYDRA urosła w siłę w szeregach
SHIELD. Nikt nie jest bezpieczny, a Kapitan nie ma zielonego pojęcia
komu może zaufać. Steve postanawia zjednoczyć siły z Natashą i
razem z nią i Samem/Falconem stawić czoła HYDRZE i pewnemu
sowieckiemu agentowi zwanemu Zimowym Żołnierzem.
wtorek, 9 września 2014
Lana Banana i zielone ludki, czyli American Horror Story Asylum
Po pierwszych czterech, a może pięciu odcinkach American Horror Story Asylum nie byłam przekonana czy ten sezon jest dla mnie. Nie lubię horrorów, a szczególnie tych, które mocno zahaczają o tematy religijne. Kiedy więc zaczęłam oglądać drugi sezon American Horror Story nie byłam zbyt przekonana czy dam radę dobrnąć do końca. Jednak ciekawość rozwoju niektórych wątków zwyciężyła i bardzo się z tego cieszę, gdyż druga część sezonu jest zdecydowanie lepsza. Przede wszystkim dlatego, że już trochę wiadomo o co w tej historii chodzi, a i scenarzyści zrezygnowali z aż tak dużej ilości makabry i scen, które momentami były niesmaczne albo budziły zażenowanie.
środa, 3 września 2014
North by Northwest, czyli nadrabiam klasyki #6
Na wstępie powinnam napisać, że
nigdy nie widziałam żadnego filmu mistrza suspensu. Tak wiem, wstyd
i hańba. Dlatego szczerze mówiąc zupełnie nie wiedziałam czego
mam się spodziewać po jego filmie Północ północny-zachód,
szczególnie że nawet nie pokwapiłam się żeby przeczytać o czym
jest ten film. Może to głupie, ale przez to spodziewałam się
jakiegoś horroru, albo chociaż namiastki czegoś strasznego. Jakie
więc było moje zdziwienie kiedy okazało się, że Północ
północny-zachód to genialny thriller, od którego nie mogłam się
oderwać. Zaś po ostatniej scenie nie mogłam przestać się głupio
uśmiechać, bo to zakończenie jest po prostu idealne dla tego
filmu.
Pisałam, że przed seansem nie miałam
zielonego pojęcia o czym jest ten film. Zresztą gdyby chciało się
precyzyjnie napisać o czym dokładnie jest Północ północny-zachód
to trzeba by było zdradzić któryś z plot twistów i zepsuć
osobie, równie nieuświadomionej i zacofanej jak ja, seans. Ale żeby
mieć chociaż zarys tego, czego można się spodziewać po tym
filmie Hitchcocka, to wystarczy wiedzieć tyle, że jest sobie
pracownik agencji reklamowej, który zostaje wzięty za agenta
rządowego przez grupę szpiegów. Teraz ów pracownik musi uciekać
by ocalić swoje życie.
poniedziałek, 1 września 2014
piątek, 29 sierpnia 2014
The Giver, czyli nie było aż tak źle
Na wstępie przyznaję się bez bicia –
książki Loisa Lowry nie czytałam. Do kina poszłam jedynie znając
zwiastun, który nawet mi się spodobał i szczerze mówiąc nie
oczekiwałam żadnych fajerwerków. Spodziewałam się w miarę
sprawnie nakręconego filmu, który dobrze się ogląda. I jeżeli
mam być szczera to taki film dostałam. Oczywiście film ma wady i z
tego co powiedziały mi Internety film ma z książką niewiele
wspólnego. Ale nie czuję, że zmarnowałam pieniądze i czas na
wyjście do kina na ten film, bo jakby nie było, to film porusza
dość ciekawe kwestie, szkoda tylko że robi to w sposób dość
nieudolny.
Film można zaliczyć do ostatnio dość
popularnych utworów antyutopijnych. Mamy więc dość niewielką
społeczność zamieszkującą ograniczony stromymi zboczami obszar,
która żyje w dostatku i pokoju, gdyż ludzie zostali pozbawieni
wszelkich emocji. Za ten brak emocji, a raczej ich mocne stłumienie,
odpowiedzialna jest codzienna dawka leków, które każdy obywatel
musi przyjmować. Pieczę nad społecznością sprawuje dowódca
starszyzny, zaś w kryzysowych sytuacjach pomocą służy mu Dawca
pamięci, jedyna osoba która posiada wspomnienia ze wszystkich
czasów istnienia świata. Przychodzi jednak czas, kiedy Dawca
pamięci musi przekazać swą wiedzę następcy, którym zostaje
Jonas, chłopak wybrany przez starszyznę.
czwartek, 28 sierpnia 2014
Wojna i Pokój (1956), czyli gdzie się podział scenariusz?
Do obejrzenia tego filmu zbierałam się
już od dłuższego czasu. Perspektywa spędzenia przed telewizorem
200 minut, jednak skutecznie mnie do tej pory odstraszała. Kiedy
jednak mój komputer dosięgnął mały kryzys i musiałam się z nim
rozstać na kilka dni, postanowiłam że DVD z Wojną i Pokojem w
końcu trafi do odtwarzacza. Oczywiście nie obyło się bez przerwy
w połowie seansu, ale udało mi się dotrwać do końca tego filmu.
Niestety zupełnie nie wiem co o tym filmie sądzić. Z jednej strony
bardzo mi się podobał, a z drugiej momentami był męczący i
nudny.
Jeżeli ktoś się jeszcze nie
domyślił, to film Kinga Vidora jest ekranizacją powieści Lwa
Tołstoja Wojna i Pokój. Nigdy nie czytałam powieści Tołstoja
więc nie mogę pisać o zgodności filmu z książką. Mimo to mogę
napisać, iż me źródło donosi, że film ma z książką niewiele
wspólnego jeżeli chodzi o wątek romantyczny. Źródło książkę
czytało dawno temu i ręki nie da sobie uciąć, ale twierdzi iż
cytuję „to było zupełnie inaczej”. Kilka lat temu widziałam
wersję telewizyjną Wojny i Pokoju z 2007 roku, ale szczerze mówiąc
mało z niej pamiętam, więc też nie mogę porównać tych dwóch
wersji. Zresztą produkcja telewizyjna trwa bodajże dwa razy dłużej,
więc duże prawdopodobieństwo że jest zgodna z literackim
pierwowzorem. Ja zaś po obejrzeniu filmu wyciągnęłam jeden
możliwy wniosek – muszę przeczytać powieść Tołstoja i
skonfrontować potem z nią film. Ale że powieść jest obszerna, to
niczym to nastąpi, to upłynie trochę wody w Wiśle, a może nawet
sporo.
sobota, 23 sierpnia 2014
Love Never Dies, czyli miłość nie umiera nigdy, ale sens tej opowieści niestety tak
Rusty Angel niedawno napisała o Love
Never Dies, musicalu którego nie miałam ochoty oglądać z dwóch
powodów. Po pierwsze słyszałam, że dzieją się w nim cuda
niewidy, a historia jest tak niewiarygodna, że aż śmieszna. Po
drugie o Love Never Dies usłyszałam wtedy kiedy miałam moją małą
obsesję na punkcie Ramina Karimloo (na półce stoi rocznicowe
wydanie DVD Upiora w Operze i płyta CD, jak szaleć to szaleć ;) )
i nie mogłam przeżyć tego, że wydanie DVD Love Never Dies jest z
obsadą australijską a nie londyńską. Dlatego moja znajomość
kontynuacji Upiora w Operze ograniczyła się do trzech piosenek,
oczywiście w wykonaniu obsady londyńskiej. Jednak po wpisie RustyAngel postanowiłam obejrzeć Love Never Dies i jakkolwiek głupi nie
był ten musical, to piosenki są genialne i warte uwagi, nawet w
wykonaniu obsady z Australii.
czwartek, 21 sierpnia 2014
The Sting (Żądło), czyli nadrabiam klasyki #5
Z nadrabianiem klasyków kina są dwa
problemy. Po pierwsze ich lista jest dość długa i zupełnie nie
wiadomo, który film obejrzeć. Po drugie nie da się ich wszystkich
obejrzeć jednocześnie, więc jednak trzeba coś wybrać. Tym razem
z pomocą przyszła mi moja kochana rodzicielka, która widząc moje
niezdecydowanie i objawy mojego powolnego załamania, postanowiła mi
pomóc w wyborze. Stwierdziła, że skoro uwielbiam Ocean's Eleven i
obejrzałam Vabank to powinno mi się spodobać i Żądło.
Propozycji spędzenia wieczoru z młodym Robertem Redfordem i Paulem
Newmanem się nie odrzuca, więc miałam okazję obejrzeć film
Georga Roya Hilla w doborowym towarzystwie. Film zaś okazał się
strzałem w dziesiątkę.
Akcja Żądła rozgrywa się w latach
30. ubiegłego wieku w Stanach Zjednoczonych. Dwóch oszustów chce
się zemścić na gangsterze za zabójstwo ich przyjaciela. Mężczyźni
nie planują jednak żadnego rozlewu krwi. Zemsty dokonają w sposób
najlepiej im znany, czyli próbując oszukać owego gangstera na dużą
sumę pieniędzy.
wtorek, 19 sierpnia 2014
Boję się, ale się nie boję, czyli American Horror Story (sezon 1)
Chyba już parę razy pojawiło się na
blogu stwierdzenie, że nie lubię się bać. Chociaż to nie byłoby
problemem, gdyby nie moja niezwykle bujna wyobraźnia, która po
obejrzeniu horrorów potrafi podsuwać mi niezmożone ilości różnych
obrazów, bądź też odtwarzać te bardziej straszne sceny. Ogólnie
efekt jest taki, że gdy idę spać, to mojej wyobraźni włącza się
piąty bieg, a mi się wydaje że w moim pokoju odgrywają się
wszystkie najstraszniejsze scenariusze. Jeżeli zaś w grę wchodzą
jakieś egzorcyzmy lub w filmie występowały wątki diabła bądź
duchów, szczególnie tych, o których krążą miejskie legendy, to
o śnie mogę zapomnieć, bo przy każdym szeleście albo najcichszym
dźwięku palpitacja serca murowana. Tak więc jeżeli jeszcze nigdy
nie spotkaliście chojraka, to teraz macie okazję czytać jego
radosną twórczość. Dlaczego więc obejrzałam pierwszy sezon
American Horror Story? Otóż z ciekawości włączyłam pierwszy
odcinek, a potem z ogromnej ciekawości obejrzałam resztę. Szczerze
mówiąc dawno nie widziałam, aż tak dobrego serialu. Dlatego już
po pierwszym odcinku doszłam do wniosku, że moje tchórzostwo nie
przeszkodzi mi w obejrzeniu American Horror Story.
poniedziałek, 18 sierpnia 2014
The Godfather III, czyli o rodzinie Corleone po raz ostatni
Moja przygoda z rodziną Corleone
dotarła do półmetku. Udało mi się obejrzeć wszystkie filmy,
teraz pozostała przede mną już tylko książka Mario Puzo. Trzeci
film dzieli z poprzednimi częściami ponad piętnastoletnia przerwa.
Można się więc domyśleć, że i akcja Ojca Chrzestnego III toczy
się długo po wydarzeniach z części drugiej. Czy to dobrze?
Szczerze mówiąc nie jestem pewna, gdyż według mnie ta trzecia
część trochę odstaje poziomem od poprzednich. Nie znaczy to
jednak, że Coppola nakręcił zły film. Ojciec Chrzestny III to
bardzo dobry film, który stara się nawiązać do tradycji, ale
jednak coś nie do końca gra i to już nie jest aż tak bardzo dobry
film.
W Ojcu Chrzestnym III Michael Corleone
jest już człowiekiem zmęczonym życiem. Jego dzieci dorosły, on
doprowadził do zalegalizowania prawie wszystkich swoich interesów i
otrzymał nawet order od papieża za działalność charytatywną.
Mimo że Michael stara się zerwać z mafijną działalnością, to
ona nadal potrafi go dopaść, a niektóre rodziny ciągle zwracają
się do niego z prośbą o wyświadczenie przysługi bądź też z
prośbą o rozsądzenie jakiegoś sporu. Ojciec chrzestny jest jednak
tym wszystkim zmęczony, szczególnie tym, że ktoś ciągle czyha na
jego życie. Postanawia więc wziąć pod swoje skrzydła bękarta
swojego brata i przekazać mu całą swą wiedzę, a w niedalekiej
przyszłości i władzę.
sobota, 16 sierpnia 2014
Cyrk nocy Erin Morgenstern, czyli wcale nie tak magicznie
![]() |
(źródło) |
Od dłuższego czasu chciałam
przeczytać książkę Erin Morgenstern. Skusiła mnie przede
wszystkim okładka i bardzo ładne wydanie, ale ciekawość wzbudzał
także dość enigmatyczny opis. Patrząc w księgarni na książki,
po prostu ciężko było przejść koło tej pozycji obojętnie.
Kiedy więc wygrzebałam Cyrk nocy w koszu z tanimi książkami,
postanowiłam w końcu się skusić i zapoznać z historią, która
od dłuższego czasu mnie intrygowała. Magia, iluzjoniści,
tajemniczy cyrk, co mogłoby pójść nie tak? A jednak coś nie
zagrało i niestety magiczna historia bardzo szybko traci swoją
magię, ale po kolei.
Jak łatwo się domyśleć Cyrk nocy
opowiada historię pewnego cyrku. Nigdy nie wiadomo gdzie pojawi się
cyrk, ani kiedy. Nie jest to też typowy cyrk. Tworzy go kilkanaście
namiotów, a w każdym chowa się inna atrakcja. Można zobaczyć
akrobatów, wejść do gabinetu luster, zobaczyć pokaz iluzjonistki
albo treserów dzikich zwierząt, można też odwiedzić wróżkę,
by poznać swoją przyszłość. Wszystkie namioty są w biało
czarne paski, a artyści ubrani są w stroje barwy czarnej, bądź
białej, bądź obu. Aby utrzymać jeszcze większy nastrój
tajemnicy cyrk otwierany jest dopiero po zmroku. Niewielu jednak wie,
że w tym miejscu przeróżnych cudowności toczy się niecodzienny
pojedynek dwójki magików, który może zakończyć się jedynie gdy
jedno z rywali umrze.
czwartek, 14 sierpnia 2014
Into the storm, czyli Richard Armitage i scyzoryk
Nie jestem ogromną fanką filmów
katastroficznych. Nigdy nie byłam na żadnym w kinie, a te kilka
które obejrzałam to tylko i jedynie dzieło przypadku. Jednak kiedy
przed seansem Guardians of the Galaxy puszczano zwiastuny, moja
przyjaciółka, która lubi patrzeć na efekty specjalne w tego typu
filmach, stwierdziła że trzeba zobaczyć ten film. Zarażona jej
entuzjazmem przytaknęłam, a potem zaczęłam się zastanawiać co
ja najlepszego zrobiłam. Na szczęście moje najczarniejsze
scenariusze się nie sprawdziły i sama się dziwię, że to napiszę,
ale Into the storm to całkiem niezły film, a nawet dobry, mimo że
efektów specjalnych było w nim stosunkowo niewiele.
Fabuła jest dość prosta. Grupa
łowców burz przyjeżdża do miasta akurat w dzień zakończenia
roku szkolnego. W wiadomościach aż huczy od tego, że w rejonie
pojawiają się tornada i inne niecodzienne zjawiska pogodowe. Mimo
to dyrekcja szkoły postanawia urządzić zakończenie roku na
dworze, czemu przeciwny jest wicedyrektor. Ów wicedyrektor ma dwóch
synów uczęszczających do wspomnianego liceum. Jeden z synów, ten
starszy, opuszcza dzień zakończenia roku, by pomóc dziewczynie w
jej projekcie, nakręceniu filmu o jakieś starej, dawno zamkniętej
fabryce. Skoro scenarzyści rozrzucili po całym mieście głównych
bohaterów, mogą teraz wprowadzać na ekrany gościa specjalnego –
tornado.
wtorek, 12 sierpnia 2014
The Godfather II, czyli nadrabiam klasyki #4
Są dwie rzeczy, które można zrobić
po obejrzeniu Ojca Chrzestnego: można sięgnąć po książkę, albo
jeżeli nie ma takowej w pobliżu, to można włączyć Ojca
Chrzestnego II. Ja akurat wybrałam wariant drugi, ale opcja pierwsza
na pewno również w niedługim czasie wejdzie w życie.
Ojciec Chrzestny II opowiada dalsze
losy rodziny Corleone. Teraz już Don Michael sprawuje władzę nad
mafijną działalnością swojego ojca. Jest to nie w smak jego żonie
Kay, której obiecał że zaprzestanie z nielegalną działalnością
i będzie prowadził jedynie te interesy, które są legalne. Kobieta
boi się również o swoje dzieci, które chcąc nie chcąc biorą w
tym wszystkim udział i są łatwym celem do zemsty ze strony innych
mafii. Wydarzenia teraźniejsze przeplatają się w filmie z
wydarzeniami z przeszłości, które opowiadają o losach Vita
Corleone, od jego dzieciństwa, przez podróż do Stanów
Zjednoczonych (do Nowego Jorku), oraz o tym jak Vito stał się Ojcem
Chrzestnym.
poniedziałek, 11 sierpnia 2014
sobota, 9 sierpnia 2014
The Godfather, czyli nadrabiam klasyki #3
Wiem, że większość z Was zapyta
teraz ze zdziwieniem „Gdzieś ty się dziewczyno chowała, że nie
widziałaś TEGO filmu?”. Otóż nigdzie się nie chowałam, po
prostu nigdy nie miałam jakoś okazji obejrzeć tego filmu. Wiem,
wstyd i hańba, ale cóż począć. Nadszedł jednak ten czas w moim
życiu, w którym uznałam, że w końcu należy załatać tę lukę
w moim filmowym życiorysie i obejrzeć dzieło Francisa Forda
Coppoli. Słowo dzieło chyba ani razu nie pojawiło się na moim
blogu, teraz jednak uważam, że wobec tego filmu nareszcie mogę je
użyć, bo Ojciec Chrzestny to film który zasługuje na największe
laury. Nawet po ponad 40 latach od swojej premiery nadal zachwyca,
niesamowicie wciąga i nie pozostawia widzowi wyboru, jak tylko
kibicować bohaterom, którzy jakby to ująć, aniołkami niestety
nie są.
Fabuła filmu oparta jest na książce
Mario Puzo pod tym samym tytułem. Akcja rozpoczyna się od wesela
córki Don Vita Corleone, gdzie zjeżdżają wszyscy „przyjaciele”
Ojca Chrzestnego, a także jego ukochany syn Michael, który wraca z
wojny. Podstarzały szef mafii chce przekazać rządy swemu synowi,
ten jest jednak przeciwny działalności ojca i chce trzymać się z
daleka od mafijnych interesów.
piątek, 8 sierpnia 2014
Inferno, czyli Robert Langdon kolejny raz ratuje świat
Jest wielu zwolenników prozy Browna,
jest też wielu jej przeciwników, ja pozostaję jednak neutralna.
Lubię jego książki, ale nie dałabym się za nie pokroić i
zapewne na pytanie „Jaki jest twój ulubiony autor?” nie odpowiem
Dan Brown. Dla mnie to naprawdę ciekawie napisane powieści, które
mogą umilić kilka wieczorów, ale nic więcej. Z jednego prostego
powodu. Są to książki pisane ciągle na jedno kopyto. Wydaje mi
się również, że i napięcie jak i akcja rozkładają się w
każdej z jego książek bardzo podobnie, a bohaterowie są dosłownie
kopiowani, tak jakby autorowi nie chciało się tworzyć nowych
postaci, więc tylko zmienia ich imiona i wygląd i wspaniałomyślnie
obdarza je charakterem jakiejś postaci z poprzedniej książki.
Skoro już na wstępie narzekam, to pewnie zastanawiacie się po co
ja te książki czytam? Z prostego powodu. To są bardzo wciągające
książki i dobrze się je czyta. Inferno nie odbiega od tej reguły.
środa, 6 sierpnia 2014
Dance Moms, czyli Taniec - marzenie mojej matki
Nie należę do osób, które namiętnie
oglądają reality shows czy serie typu reality television. Zazwyczaj
zobaczę z czystej ciekawości co to i kończę na jednym odcinku,
albo nawet nie daję rady obejrzeć nawet jednego odcinka. Oglądając
tego typu programy, mam wrażenie że bije z nich na kilometr
sztuczność, a głupota i egoizm ludzi w nich ukazywany jest dla
mnie nie do zniesienia. Och i zapomniałabym o tych jakże poważnych
problemach, którym muszą stawić czoła Ci znani ludzie. Bo
przecież takie programy kręci się o „znanych” ludziach, bo ich
życie jest takie strasznie interesujące. Z tych paru zdań można
wywnioskować jak ogromną miłością pałam do tego typu potworków.
Dlaczego więc zaczęłam oglądać Dance Moms i obejrzałam cały
pierwszy sezon? Bo po pierwsze bardzo spodobał mi się teledysk do
piosenki Sii Chandelier, po drugie byłam pod ogromnym wrażeniem
młodziutkiej tancerki wykonującej ciekawą choreografię w owym
teledysku, a po trzecie ta właśnie dziewczynka jest jedną z
bohaterek Dance Moms, a ja liczyłam że oglądając show będę
mogła zobaczyć jeszcze inne choreografie w wykonaniu tej młodej
tancerki. Oczywiście dostałam moje choreografie, mogłam podziwiać
inne niesamowicie utalentowane, zdolne tancerki, ale tego co zajmuje
większość czasu odcinka nie spodziewałam się dostać...
piątek, 1 sierpnia 2014
Wielkie wesele, czyli wielka tragedia
Komedie romantyczne, czy też komedie
familijne nigdy nie należały i raczej nie będą należeć do
produkcji ambitnych. Tego typu filmy mają rozbawić widza, podnieść
trochę na duchu pokazując że każdy może znaleźć swoją drugą
połówkę, albo poradzić sobie z kłodami rzucanymi pod nogi przez
los. Jeżeli więc po seansie takiego filmu widz ma uśmiech na
twarzy i czuje się w miarę odprężony, to oznacza że to był
dobry film. Jeżeli jednak po dwudziestu minutach oglądania ogarnia
widza potworne uczucie zmęczenia, znajomi zaraz wywiercą wielką
dziurę w kanapie widza od ciągłego kręcenia się, a widz patrząc
na zegarek ma wrażenie że czas się zatrzymał, to oznacza iż film
nie jest dobry i coś gdzieś poszło źle, że zamiast dobrego filmu
wyszedł koszmarek. Właśnie takim żenującym koszmarkiem jest The
Big Wedding. A co najgorsze jest to kolejny film, który potwierdza
zasadę, że nawet świetna obsada nie uratuje marnego scenariusza i
nie sprawi że film w jakiś cudowny sposób stanie się lepszy.
Wręcz przeciwnie stanie się jeszcze gorszy, bo widz zaczyna zadawać
sobie pytanie: „W jak desperackiej sytuacji znalazł się aktor, że
zagrał w tym filmie?”. No właśnie w jakiej?
poniedziałek, 28 lipca 2014
sobota, 26 lipca 2014
Spartacus, czyli krew, sex, intrygi i... bardzo dobra fabuła
Ostatni wpis był o ekranizacjach
książek młodzieżowych, a dziś o serialu, którego młodzież
młodsza chyba raczej nie powinna jeszcze oglądać. Jak widać
rozstrzał tematyczny w filmach, serialach czy książkach po które
sięgam jest dość duży. Świadczyć to może o moim całkowitym
braku gustu, albo tym że uporczywie trzymam się zasady iż nic co
popkulturowe nie jest mi obce. Przyjmijmy to drugie, dobrze? Jednak
gwoli wyjaśnienia, w życiu nie pomyślałabym że sięgnę po
serial, który reklamowany był rzeczownikami: krew, sex, przemoc. To
jakoś nie moja bajka. Nie sięgnęłam też po serial ze względów
estetycznych (czytaj: nagich męskich klat) o co z szerokim uśmiechem
na twarzy oskarżał mnie mój znajomy. Tak naprawdę nie wiem
dlaczego włączyłam pierwszy odcinek tego serialu. Wiem natomiast
dlaczego włączyłam kolejne odcinki. Otóż pomijając te jakże
momentami namolne i niezwykle potrzebne sceny erotyczne i przesadnie
brutalne sceny walk, które po drugim odcinku przestają robić na
widzu jakiekolwiek wrażenie, to Spartacus może pochwalić się
ciekawą fabułą. Może nie obfituje ona w niesamowite zwroty akcji,
ale potrafi zaskakiwać i co najważniejsze jest dość spójna. A to
gwarantuje naprawdę przyjemny seans, chociaż nie wiem czy
„przyjemny” to akurat odpowiednie słowo, ale niech stracę,
Spartacusa się bardzo przyjemnie ogląda.
czwartek, 24 lipca 2014
Zbiorowo (6), czyli o adaptacjach i ekranizacjach książek dla młodzieży
Blog ten staje się ostatnio takim moim
miejscem spowiedzi z różnych filmowych/ książkowych/ serialowych
guilty pleasures. Ale cóż mogę na to poradzić, że mój gust
filmowy nie jest zbyt wysublimowany i zamiast pracowicie nadrabiać
klasyki, wolę obejrzeć film, który powstał na podstawie tzw.
young adult novel, które po sukcesie Zmierzchu wyrosły jak grzyby
po deszczu. Oczywiście jak można się domyśleć filmy te nie są
najwyższych lotów, a czasami swoją nieporadnością wręcz
przyprawiają o ból głowy. Ale zastanawiająca jest dla mnie jedna
rzecz. Otóż książki młodzieżowe, które zostały przeniesione
na ekran z dobrym skutkiem, czyli zadowoliły i fanów książek i
krytyków, a także ich produkcja zwróciła się, to książki
pozbawione postaci obdarzonych nadnaturalnymi zdolnościami (The
Fault in Our Stars, The Perks of being a wallflower), albo to książki
których akcja rozgrywa się w post apokaliptycznym świecie i nie ma
w nich kosmitów (seria The Hunger Games). Kiedy twórcy biorą na
warsztat jakąś powieść, w której mamy wampiry, wilkołaki,
czarownice i inne cuda niewidy, w tym też kosmitów, to film jest do
bólu przeciętny, historia nuży, a bohaterowie pozbawieni są
jakiegokolwiek charakteru. Zastanawia mnie to, kto w tym momencie
zawodzi. Czy już na wstępie zawodzi książka, chociaż według
mnie to najmniej prawdopodobne. A może zawodzi scenarzysta, który
ma w nosie książkę i nie przykłada się do swojej pracy myśląc,
że w ty przypadku nawet największy szajs się sprzeda. Czy może to
wina autora książki, który bezmyślnie sprzedał prawa do
ekranizacji i nie miał prawa głosu przy pracy nad scenariuszem. Czy
może to wina reżysera, który pracując z dość kulawym
scenariuszem nie potrafi już zrobić z tego nic przyzwoitego?
Szczerze mówiąc (czy jak kto woli pisząc) myślę, że wszystkie
te rzeczy składają się na to, że taki film już na początku nie
ma szans na bycie dobrym filmem, co udowodniono przy adaptacji The
Host, Beautiful Creatures i The Vampire Academy, o których dziś
chciałam napisać.
wtorek, 22 lipca 2014
Madonna za kamerą, czyli nierówne W.E.
Bardzo długo zbierałam się do
napisania wpisu o tym filmie. Zresztą wcale nie miałam ochoty pisać
o tym filmie, bo w praktyce pozostawił mnie po seansie zupełnie
obojętną na swój urok. Dopiero kiedy bezmyślnie przełączając
kanały w telewizji znowu na niego trafiłam i po raz drugi zaczęłam
go oglądać, okazało się, że wcale nie chcę zmieniać kanału.
Dlaczego ten dość nudnawy film tak mnie oczarował? Odpowiedź jest
prosta. Ciekawa historia, bardzo dobre zdjęcia i przepiękna muzyka.
Przepiękna muzyka przede wszystkim.
W.E. to w praktyce historia dwóch
romansów. Pierwszy z nich to jeden z najgłośniejszych romansów XX
wieku, pomiędzy królem Edwardem VIII i Amerykanką Wallis Simpson.
Drugi zaś rozgrywa się już w czasach współczesnych pomiędzy
zamężną kobietą, która swoje imię odziedziczyła właśnie po
wyżej wspomnianej pani Simpson i która ma swego rodzaju obsesję na
punkcie owego głośnego romansu, a rosyjskim ochroniarzem pracującym
w muzeum, gdzie wystawiane są pamiątki po Edwardzie VIII i Wallis
Simpson.
poniedziałek, 21 lipca 2014
Ulubieńcy tygodnia #1
Ostatnio zaczęłam więcej pisać na
blogu (chyba mogę sobie pogratulować, nie to wcale nie była
zamierzona ironia) i jak nietrudno zauważyć, są to w większości
recenzje czy też pseudo-recenzje, a przecież pisanie i czytanie w
kółko różnych recenzji może być dość nudne. Postanowiłam
więc, że postaram się prowadzić cotygodniowy cykl, w którym będę
pisać o zupełnie przypadkowych rzeczach, w większym lub mniejszym
stopniu związanych z popkulturą, które albo poprawiły mi humor,
albo mocno mnie zirytowały. Chętnie też dowiedziałabym się co
Wam w danym tygodniu przypadło do gustu, bo uważam że fajnie jest
wymieniać się takimi rzeczami. Wpisy z tego cyklu będą ukazywały
się w poniedziałek, a nie w niedzielę, która uważana jest za
koniec tygodnia, wszak w niedzielę mogła się trafić jakaś
przyjemna albo denerwująca rzecz o której chciałam napisać.
sobota, 19 lipca 2014
It Happened one night, czyli nadrabiam klasyki #2
„Jak ja lubię stare kino”, właśnie
to zdanie dźwięczało mi w głowie po obejrzeniu filmu Franka
Capry. Dawno po seansie jakiegoś filmu nie czułam się tak
zrelaksowana i pozytywnie nastawiona do życia. Może to magia
starych filmów tak na mnie podziałała, a może to tylko i jedynie
urok Clarka Gable i niesamowita energia bijąca od partnerującej mu
Claudette Colbert. Zapewne temu i jeszcze paru rzeczom składającym
się na ten niezwykły efekt prezentowany na ekranie, można
przypisać nieustający uśmiech na mojej twarzy ilekroć pomyślę o
tym filmie.
Główną bohaterką Ich nocy jest
Ellie Andrews (Claudette Colbert), córka milionera, która wychodzi
za mąż za Kinga Westleya. Małżeństwo zostało zawarte mimo
sprzeciwów ojca panny młodej, stąd milioner postanawia je
unieważnić. Zdenerwowana i zdesperowana Ellie ucieka od ojca i
postanawia dotrzeć do Nowego Jorku. Po drodze kobieta poznaje Petera
Warne (Clark Gable). Mężczyzna okazuje się być dziennikarzem,
który obiecuje jej pomóc dostać się do celu podróży, ale pod
jednym warunkiem – będzie miał jej historię na wyłączność.
Ellie musi się zgodzić, gdyż w przeciwnym razie Peter wyda ją jej
ojcu. Oczywiście jak to w filmach bywa, na drodze tych dwojga
napatoczy się wiele przeszkód, ale jednej szczególnie się nie
spodziewali.
środa, 16 lipca 2014
O tajemnicach ludzkiego mózgu, czyli aż „Chce się żyć”
![]() |
(źródło) |
Nie wiem czy powinnam zaczynać post od
stwierdzenia, że nie lubię polskich filmów. Niestety nie jestem
fanką ani tych do bólu depresyjnych filmów o złych Polakach, ani
tych romantycznych komedyjek na jedno kopyto obsadzonych tymi samymi
aktorami, ani pompatycznych filmów historycznych, ani też tych
pseudo artystycznych filmów, które próbują upodobnić się do
produkcji, które są nagradzane na festiwalach takich, jak ten w
Sundance, za to nadają się jedynie do puszczenia w pewnej stacji
telewizyjnej, która je głównie sponsoruje. Po prostu nic nie
ciągnie mnie do tej jakże różnorodnej i urozmaiconej rodzimej
kinematografii. Czasami, czyli raz na ruski rok, zdarzy się jednak
polski film, który naprawdę chcę obejrzeć, co nie znaczy że
trafię na niego do kina. Na szczęście są wakacje, a niektórzy
ludzie, jak np.: moi kochani rodzice posiadają ten jakże cudowny
wynalazek jakim jest telewizor z dekoderem z dużą ilością
filmowych kanałów, a wiadomo że jak akurat w telewizji leci film,
który chcieliście obejrzeć, to przecież trzeba go obejrzeć i nie
zmieniać kanału na inny. Tak było w przypadku filmu Macieja
Pieprzycy Chce się żyć.
czwartek, 10 lipca 2014
Już jej niosą suknię z welonem, czyli najładniejsze filmowe suknie ślubne #3
Dawno temu napisałam dwa posty o moich
ulubionych sukienkach filmowych. Jeden był o sukienkach, drugi o
sukniach balowych. Teraz przyszła kolej na suknie ślubne.
Oczywiście jest to lista do bólu subiektywna i znalazły się na
niej suknie, w których bohaterki filmów, bądź seriali wzięły
ślub, albo dotrwały jedynie do momentu dojścia do ołtarza (jednej
nawet i ta sztuka się nie udała), albo założenie owej sukni
wymagała od nich ich praca. Lista liczy jedynie 10 pozycji, dlatego
z chęcią dowiem się jakie są Wasze ulubione filmowe/serialowe
suknie ślubne.
Na pierwszy ogień idą suknie, w
których wydaje mi się, że w obecnych czasach można stanąć na
ślubnym kobiercu.
Audrey Hepburn w Funny Face
Suknia ślubna Jo Stockton to bardzo
prosta sukienka, której krój nie sprawdzi się na każdej sylwetce,
ale na Audrey Hepburn wygląda zjawiskowo.
![]() |
(source) |
środa, 9 lipca 2014
Walcząc o to, co kochamy najbardziej, czyli Saving Mr Banks
Długo zastanawiałam się czy powinnam
pisać recenzję tego filmu, chociaż patrząc na moje wpisy recenzja
to chyba za duże słowo. Pozostanę więc przy słowie wpis.
Mianowicie nigdy nie czytałam Mary Poppins. Jako dziecko nie lubiłam
czytać książek, może dlatego że miałam jakiś uraz do szkolnych
lektur. Oczywiście przyszedł czas kiedy zaczęłam wręcz połykać
książki i co śmieszne stało się to po przeczytaniu jednej z
lektur szkolnych (Sposób na Alcybiadesa), która pokazała mi, że
czytanie książek może być bardzo przyjemne. Niestety przez tę
moją niechęć do czytania, nie sięgałam po inne książki oprócz
tych, które musiałam przeczytać, żeby nie dostać w szkole
jedynki. Dopiero teraz powoli zdaję sobie sprawę jak dużo
straciłam i jak wielu ciekawych historii nie poznałam. Oczywiście
kochana rodzicielka zachęcała mnie do czytania i podsuwała jakieś
książki, ale po tym jak w żaden sposób nie mogłam przetrawić
Ani z Zielonego Wzgórza (i do tej pory nie mogę zdzierżyć tej
książki i zapewne jestem jedną z niewielu osób, które pałają
aż taką niechęcią do tej powieści) zaprzestała swych daremnych
wysiłków i poczekała aż sama zmądrzeję. Jak widać zmądrzałam,
ale za późno i nigdy nie wróciłam do książek, które większość
osób czyta w czasach dzieciństwa. Nie znam więc historii Mary
Poppins, nie wiem nic o jej autorce, ani o jej walce o to, by filmowa
Mary Poppins była jak najbliższa jej wizji. Jak można się
domyśleć filmu również nie widziałam. Dlatego zastanawiałam się
długo czy powinnam pisać o filmie, który pokazuje jak P.L.Travers
pertraktuje z Waltem Disneyem o tym, by Mary Poppins na kinowym
ekranie była Mary Poppins Travers a nie Disneya. Mimo to
postanowiłam, że jednak napiszę kilka słów, bo przecież kto
blogerowi laikowi zabroni?
poniedziałek, 7 lipca 2014
W pogoni za wymarzonym życiem, czyli Chasing Life
Stacja ABC Family ma dobrą rękę do
produkowania przyjemnych seriali, zaryzykowałabym stwierdzenie, że
takich trochę wakacyjnych seriali. Zazwyczaj są to dość lekkie
historie o losach mniej lub bardziej skomplikowanych rodzin (Switch
at Birth), bądź też są to luźne adaptacje książek
młodzieżowych (Pretty Little Liars). Tym razem twórcy wzięli na
warsztat dość często wykorzystywany ostatnio w kinematografii
temat jakim jest choroba nowotworowa bardzo młodej osoby. Na razie
zostały wyemitowane cztery odcinki Chasing Life, ale mogę
stwierdzić, że jest to dość przyjemny serial, który może
zagościć na antenie na dłużej, jeżeli oczywiście scenarzyści
podźwigną ciężar tematu z jakim rozpoczęli zmagania. Co innego
jest nakręcić dwugodzinny film, a co innego dwudziestoodcinkowy
sezon serialu.
sobota, 5 lipca 2014
The Shawshank redemption, czyli nadrabiam klasyki #1
Długo zastanawiałam się czy tego typu wpisy mają sens. Zazwyczaj, jeżeli chodzi o filmy i seriale, ludzie nie przyznają się do dwóch rzeczy: do oglądania filmów złych , bądź całkiem niezłych ale uważanych za „guilty pleasure” oraz do tego, że nie widzieli klasyków kina. Przyznanie się do tego, iż nie widziało się jakiegoś filmu, który figuruje na listach typu „Top 250”, czy „100 filmów, które musisz obejrzeć przed śmiercią” często spotyka się z dużą dezaprobatą i uwagą w stylu „Jak mogłaś tego nie widzieć, przecież każdy to widział!?”. A właśnie, że nie każdy. W większości przypadków okazuje się, że nigdy nie nadarzyła się okazja żeby jakiś film obejrzeć. Poza tym, bardzo często bywa tak, że mamy błędne pojęcie o danym filmie, uważamy że jest bardzo poważny, albo nudnawy i wolimy sięgnąć po coś nowszego. Jednak najczęstszym powodem, dla którego przynajmniej ja omijam klasyki kina jest to, że boję się wielkiego rozczarowania. Rozczarowania, że film wcale nie będzie taki dobry jak go malują, albo że nie dostrzegę w nim tego, co sprawiło że zapisał się w historii kina, jako film, który każdy powinien zobaczyć. Dlatego postanowiłam, że za każdym razem kiedy uda mi się obejrzeć jakiś klasyk, będę próbowała napisać o nim kilka zdań, chociaż to nie będzie chyba zadanie zbyt proste, bo od zebrania się do oglądania takich filmów gorsze jest chyba tylko pisanie o nich. Pewnie niektórzy pomyślą, że jestem głupia iż przyznaję się np.: dzisiaj do faktu, że pierwszy raz w życiu widziałam Skazanych na Shawshank kilka dni temu, ale ja się tego nie wstydzę i nie będę za to przepraszać.
piątek, 4 lipca 2014
Magia zawsze ma swoją cenę, czyli Once Upon a Time
Bardzo rzadko wracam do porzuconych seriali. Może powinnam uściślić czym dla mnie jest porzucony serial. Jest to mianowicie taki serial, który po kilku, kilkunastu odcinkach zaczyna mnie tak denerwować/nudzić/irytować, że przestaję go oglądać i omijam go szerokim łukiem (i już do niego nie wracam, ani nie czekam żeby uzbierało mi się kilka odcinków). Tak było z Once Upon a Time, kiedy obejrzałam ze zgrzytaniem zębów pewien odcinek, w którym głównymi bohaterami mieli być krasnolud i wróżka. Poziom naiwności i cukierkowości tego odcinka był nie do zaakceptowania przez mój biedny mózg i obiecałam sobie, że nie będę psuć sobie nerwów jakimś serialem. Mam zdecydowanie zbyt dużo problemów żeby jeszcze zmuszać się do oglądania czegoś, co doprowadza mnie do szewskiej pasji. Jednak pod koniec tej wiosny, po jakichś dwóch latach, ni z tego ni z owego, a raczej z braku ochoty na oglądanie czegokolwiek włączyłam następny w kolejności (po wspomnianym wyżej feralnym odcinku) epizod i wsiąknęłam. I nie wiem czy to przez to, że mój mózg zmęczony nawałem nauki do egzaminów był w stanie zaakceptować każdą papkę jaką go karmiłam, a może to Szalony Kapelusznik, ale w tamtym momencie Once Upon a Time wydał mi się tak cudownie poprawiającym humor serialem, że teraz skoro już skończyły mi się odcinki to muszę napisać o nim więcej niż kilka słów.
środa, 2 lipca 2014
Spóźnione podsumowanie serialowego sezonu
Z racji tego, że nie było mnie na
blogu dość spory kawałek czasu i nie napisałam nic o końcu
serialowego sezonu, a raczej wiosennego sezonu (w końcu w czerwcu
wystartowały kolejne seriale), to postanowiłam to nadrobić i
naskrobać po kilka zdań podsumowania do kilku seriali. Zanim
przejdę do sedna, muszę napisać jednak parę uwag. W podsumowaniu
znalazły się jedynie te seriale, które albo w miarę regularnie
oglądałam, albo dość niedawno nadrobiłam najnowszy sezon. Na
liście nie ma zbyt wielu „dobrych” seriali (lub powszechnie
uważanych za bardzo dobre), ale cóż wychodzę z takiego założenia,
że jak muszę się uczyć, to w przerwie przyjemnie jest obejrzeć
coś przy czym nie trzeba zbyt wiele myśleć.
Oczywiście dalej roi się od
spojlerów.
wtorek, 1 lipca 2014
Rzadko zdarzają się tak dobre filmy, czyli znakomite Rush
Powroty do pisania bloga po długiej
przerwie nie są łatwe, gdyż jak zawsze uczucie zawodu jest dość
ciężkie do zniesienia. Ktoś kiedyś powiedział mi żebym
przestała przepraszać, że żyję (była to uwaga jednego z
wykładowców odnośnie zbyt uprzejmych maili), więc nie będę Was
przepraszać że mnie tu nie było jakiś czas, bo chyba bardziej
powinnam przeprosić siebie. Dlatego bez zbędnych ceregieli przejdę
do tego o czym ma być dzisiejszy wpis.
Są filmy, które mogę oglądać w
kółko. Nie ważne, że dokładnie wiem co się za chwilę wydarzy i
że powoli zaczynam cytować bohaterów. Jeżeli lubię jakiś film
to nie ma to większego znaczenia, bo znaczenie ma jedynie to, że za
każdym razem odczuwam tę samą fanowską radość z jego oglądania.
I tak ostatnio stało się z Rush Rona Howarda. Miałam okazję
zobaczyć film w kinie, ale nie potrafiłam sklecić jako takiej
recenzji zaraz po seansie. Chociaż, jakby się nad tym dłużej
zastanowić to mogłam, brzmiałaby tak: „Rush to świetny film.
Zwiastun nie kłamał i umieszczone na plakacie onelinery też.”.
Po obejrzeniu już kilka razy na DVD Wyścigu moja opinia nie uległa
zmianie, ale jestem w stanie wyrazić ją w więcej niż dwóch
zdaniach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)